03 października 2014

Filmowo: "Niezgodna"

Recenzja była pisana w dniu premiery filmu w Polsce i z nieznanych mi powodów nie pojawiła się na blogu na czas. Nadrabiam więc wpadkę i proszę o wyrozumiałość.


Nie owijając w bawełnę - tak, byłam na Nocy Ekranizacji. Połowa sukcesu maratonu to dobre towarzystwo (dzięki, Paulina!) - pomijając oczywiście starszą parę po mojej lewej, która zdawała się być obojętna na wszystko, co działo się na ekranie (nie mówiąc o tym, że są chyba weteranami maratonów - ani razu się nie zdrzemnęli, wytrzymali bez napojów i jedzenia... Podziwiam!) i grupę rozhisteryzowanych nastolatek po Pauli prawej (każda scena z Cztery - orgazm, zaś podczas "Akademii wampirów" każda scena z Rose i "seksownym" brunetem - chichot). Co prawda, wyszłyśmy w trakcie ostatniego filmu - "Miasta Kości" - ale tylko dlatego, że już go widziałyśmy niedługo po premierze, ba! nawet go Wam recenzowałam (tutaj). Różnica między tamtą recenzją ekranizacji a dzisiejszą jest taka, że wtedy znałam książkę. Tutaj "Niezgodną" zaczęłam, ale nie miałam okazji skończyć przed seansem z winy natłoku nauki na studiach, więc będę mieć nieco inny punkt widzenia na całą historię.

Chicago. Społeczeństwo podzielone na pięć frakcji: Altruizm, Erudycja, Nieustraszoność, Prawość i Serdeczność. To, co jedni niszczą, inni próbują naprawić. To, co powinno być chronione, stanowi największe zagrożenie. To, kim jesteś, decyduje o twoim życiu lub śmierci. Dlatego gdy po testach osobowości szesnastoletnia Beatrice Prior nie otrzymuje jednoznacznego wyniku, nie wie, co ma zrobić na ceremonii obrania swojej drogi na resztę swoich dni. W efekcie stawia na frakcję najdalszą od jej dotychczasowego życia i odkrywa nową siebie... i pewnego ciekawego mężczyznę. Wkrótce jednak wszystkie jej sekrety wyjdą na jaw, a Tris będzie musiała stawić czoła najgorszym lękom.

Spodziewałam się w sumie sama nie wiem czego. Z początku byłam filmem zawiedziona, ale obecnie stwierdzam, że całkiem mi się podobał. Trochę się różnił od książki, co jest dużym plusem w tym przypadku - na papierze widać podobieństwo do "Igrzysk śmierci" znacznie wyraźniej niż na ekranie, gdzie nie miałam aż takiego deja-vu. Akcja mknęła dość szybko, choć miała swoje przestoje. I była dość przewidywalna, mimo że podchodząc do filmu po raz pierwszy, znałam jedynie jakieś pierwsze pięćdziesiąt stron książki. Schemat bardzo podobny do igrzyskowego. Szkoda. Mogło wyjść lepiej.


Tak jak Tris denerwowała mnie w książce swoim nieogarnięciem - w trakcie walki nagle czas się zatrzymywał, by mogła popatrzeć na usta Cztery, chociaż naokoło wszyscy się lali i patrzyli, czy równo puchnie - tak w filmie była znacznie bardziej zdecydowana. Chociaż jedna ze scen z finału i sama końcówka były tandetne do bólu. Nie mówiąc o znanej już wszystkim scenie z "rozbierz się, chcę zobaczyć twój tatuaż" albo z jedną z jej obaw na wielkim teście, w której swoją rolę odegrał Cztery. Patrzyłam na to i wytrzeszczałam oczy, gdyż dla mnie to pomysł w sam raz dla napalonych piętnastolatek. Starsza publiczność, do której twórcy chcieli dotrzeć wszelkimi brutalniejszymi scenami, była zniesmaczona.

Doceniłam, że przynajmniej obraz się nie trząsł jak w ekranizacji pierwszej powieści Collins. Lepiej się oglądało. I na szczęście nie wpadli na ten sam pomysł co ludzie od IŚ i "Zmierzchu", by wprowadzić specyficzną kolorystykę Wszystko było pełne kolorów i to doceniam.


Więcej na ten temat nie powiem, gdyż film zwyczajnie mnie nie ruszył. Jest przeciętny i niestety musi być porównywany do Igrzysk, gdyż autorka chyba się nimi mocno inspirowała podczas pisania książki, od której reżyser starał się nieco odejść. I chwała mu za to.