Dawno nie było tutaj konkursów, to teraz Was nimi zarzucimy! Co powiecie na przesympatyczne New Adult na wstępie? I to jako dwutomowy pakiet?
~ * ~
Co musicie zrobić, by wygrać pakiet książek Jamie McGuire - "Piękna katastrofa" i "Chodzącą katastrofa"? Wystarczy wypełnić poniższy formularz oraz odpowiedzieć na wybrane pytanie konkursowe w komentarzu!
FORMULARZ KONKURSOWY:
Lubię fanpejdże jako (imię i pierwsza litera nazwiska):
E-mail:
Odpowiedź:
Opisz jakąś zabawną katastrofę, jakiej doświadczyłeś lub byłeś świadkiem. Nie mam możliwości zweryfikowania Twojej historii, więc równie dobrze możesz ją zmyślić :)
Wybór pozostawiam Tobie.
Wybór pozostawiam Tobie.
Forma pisemna - tekst, opowiadanie, piosenka, wiersz... Cokolwiek tylko wymyślisz.
Uwaga! Bardzo cenię sobie humor! :)
REGULAMIN:
1. Konkurs trwa od 12 września 2015 (sobota) do 26 września 2015 (sobota) do godziny 23:59 włącznie.
2. Organizatorami konkursu są: Natalia z Książkowego "kocha, nie kocha" oraz Wydawnictwo Zysk i S-ka.
3. W konkursie mogą brać udział tylko osoby mieszkające w Polsce. Osoby poniżej 18 roku życia mogą wziąć udział tylko za pisemną zgodą opiekuna prawnego. Nie wysyłamy książek za granicę.
4. Warunkiem wzięcia udziału w konkursie jest zostanie obserwatorem bloga Książkowe Kocha, Nie Kocha, polubienie fanpejdża Książkowego KNK oraz wypełnienie podanego wyżej formularza.
5. Aby wziąć udział w konkursie, należy wypełnić formularz podany wyżej i wstawić go w komentarzu pod tym wpisem.
6. Wstawienie informacji o konkursie na Twoją stronę będzie mile widziane, ale nie jest obowiązkowe.
6. Wstawienie informacji o konkursie na Twoją stronę będzie mile widziane, ale nie jest obowiązkowe.
7. Wyniki konkursu zostaną ogłoszone w ciągu 5 dni.
8. Nagrodzona zostanie jedna osoba z pośród wszystkich zgłoszonych.
9. Nagrody nie można wymienić na jej równowartość pieniężną.
9. Nagrody nie można wymienić na jej równowartość pieniężną.
10. Organizatorzy zastrzegają sobie możliwość wprowadzania zmian w regulaminie w trakcie konkursu.
Powodzenia! :)
Mam obie części, więc ja pasuję ;)
OdpowiedzUsuńBookeaterreality
O ja wezmę udział. Później wypełnię zgłoszenie
OdpowiedzUsuńLubię jako: Klaudia Winkler
Usuńemail: klaudia.winkler99@gmail.com
Odpowiedź: Opowiadanie mojego autorstwa- fikcyjne, proszę o nieudostępnianie go poza konkursem.
W każdy wieczór deszczowy i każdy ranek słoneczny. Słońce wstawało i zasypiało. A ja ciągle kroczyłam z książką przez świat. Czytałam, zarywałam noce, aby dokończyć moją ulubioną ksiażkę. Kolejny bohater nie żyje, a ja cierpię męki. Udręka mi towarzyszy, a ja wciąż czytam... Nigdy nie zostawię tego, gdyż daje mi to szczęście. Uwielbiam podróżować wraz z moją książką. Trwać na straży jej losów. Zaś sama, przez długi czas trwam w świecie fikcji. Pewnego dnia ruszyłam w kolejną podróż wraz z moją ulubioną opowieścią, po kolejnej nieprzespanej nocy i ciągle na kacu książkowy. Będąc w kawiarni wyjęłam książkę, aby po raz kolejny zgłębić się w świat fikcji. Czytałam stronę po stronie, nie potrafiąc się oderwać. Książka mnie pochłonęła i zawładnęła mną. Odłożyłam ją, oglądnęłam się powoli. Za oknem było już ciemno.. Zasiedziałam się i to nawet bardzo. Sala była opustoszała, a ja samotnie siedziałam w rogu sali. Jedna mała lampa oświetlała miejsce wokół mnie. Odłożyłam książkę na mały stolik i ruszyłam w kierunku drzwi. Były zamknięte. Zostałam zamknięta i skazana na pozostanie w tym pomieszczeniu na całą noc...
-Przepraszam co pani tu robi?- zapytał pracownik tej kawiarni, odnajdując mnie na następny dzień.
-Zaczytałam się, a gdy odłożyłam ksiażkę nikogo już tu nie było.
-Jak powiedziała Magdalena Samozwaniec "Dobra książka to rodzaj alkoholu - też idzie do głowy"- odparł z uśmiechem na ustać pracownik.
-Zgadzam się. Już wychodzę. Do widzenia.- Odparłam zirytowana swoim zachowaniem. Jak można było zapomnieć się w trakcie czytania?
Ruszyłam w drogę powrotną. Będąc w tramwaju zastanowiłam się przez chwilę... Oświeciło mnie przecież zapomniałam o zabraniu książki z kawiarni. Szybko zerwałam się z siedzenia i wysiadłam na najbliższym przystanku. Wróciłam do budynku kawiarni i zaczęłam poszukiwania mojej zguby. Nie znalazłam jej. Nie miałam pojęcia, gdzie podziałam tę pozycję. Byłam jak najlepszy detektyw, ale ciągle nie mogłam znaleźć mojej książki. Nawet Sherlock Holmes by mi nie pomógł. Już straciłam nadzieję, że odnajdę tę ksiażkę, więc zaczęłam szperać w torebce, w poszukiwaniu mojej komórki. A w niej odnalazłam coś innego... Moją zgubę, ukochaną książkę.
Czyli prawdą jest, iż torba każdej kobiety ma drugie dno i tam znajdziemy wszystko!
Lubię jako Kasia Ł.
OdpowiedzUsuńMail: katarzyna.lochowska@onet.pl
Moja odpowiedź: Krótki fragment mojega autorstwa – sytacja miała miejsce w realnym świecie ;)
Poniższy fragment jest moją własnością i udostępniam go JEDYNIE właścicielkom bloga Książkowe "kocha, nie kocha" w celu weryfikacji konkursowej.
(...)
Środkiem autostrady szła Aśka z łańcuchem w ręku, a raczej była ciągnięta przez jakiegoś ogromnego niebieskiego kosmitę. Otworzyłyśmy usta ze zdziwienia, a ja raz po raz spoglądałam na Izę, szukając racjonalnego wytłumaczenia.
– Co to jest? – zapytałam piskliwie.
– Nie mam pojęcia, ale pewnie zaraz się przekonamy.
Rzeczywiście Asia już do nas dochodziła, ale niebieskiego stwora i tak nie mogłyśmy zidentyfikować.
– Kuba? – parsknęłam unisono. – Kuba zmienił się w to coś, jak mu podałaś ten zdradziecki niebieski napar?
– Co ty gadasz? – rzuciła ledwo Joasia, nie mogąc złapać oddechu. – To Puszek!
– Puszka? – zapytała Iza. – Co jej się stało?
– Cóż... Kuba malował kuchnię, a on wyskoczył z kojca i wykąpał się w pięciolitrowym wiadrze farby. Muszę go umyć, zanim farba wyschnie.
Po paru sekundach rzeczywiście dojrzałam zwierzę pod tą barwą niezapominajki. Pies latał wkoło jak opętany, szarpiąc biedną Asię, która starała się nie dotknąć do zwierzęcia i tym samym nie ubrudzić się farbą.
Cóż... wszystko może byłoby w porządku, gdyby nagle Asiny pupilek nie postanowił strzepnąć mokrego odzienia. Stanął w komicznymrozkroku i zaczął chlastać farbą na prawo i lewo. Ze wrzaskiem rzuciłyśmy się do ucieczki, ale i tak niebieska farba przyozdobiła nas od stóp do głów.
– Ty już idź z tą Puszką nad staw – mruknęła Iza, ścierając przy okazji farbę z oka.
– Słuchaj, Aśka – powiedziałam dosadnie, nawet nie próbując doprowadzić się do porządku i mając świadomość, że moja koleżanka wygląda gorzej. – Po co masz iść taki kawał, skoro po wczorajszych deszczach w rowie jest taka sama woda, jak w stawie? Po prostu wsadzimy Puszka do rowu, a dalej jakoś samo pójdzie.
– Puszkę – rzuciła Iza, klepiąc mnie po ramieniu. – To miał być Puszek, ale zrobił właścicielom psikusa.
– Dla mnie to zawsze będzie on! – pisnęła Aśka.
– Kochanie, robisz jej krzywdę. Suki na wsi się z niej śmieją, że ma męskie imię.
– Idiotka – parsknęła dziewczyna. – Lepiej pomóżcie mi z nim, bo sama nie dam rady. No dalej! – Spojrzała wyczekująco na nas, a ja dałam Izie lekkiego kuksańca.
– Wystarczy, że przejdziesz na drugą stronę rowu, my rzucimy ci łańcuch, a ty wtedy wciągniesz Puszkę do wody – powiedziałam z entuzjazmem.
– Dobra.
Asia przeskoczyła, o mało nie wpadając do śmierdzącej wody. Odetchnęła z ulgą na drugim brzegu i uśmiechnęła się do nas tryumfalnie.
– Ty na pewno już ją kiedyś kąpałaś? – zapytała podejrzliwie Iza, trzymając w garści łańcuch.
– Jasne! – krzyknęła Asia, uśmiechając się nadal głupkowato. – To świetny pomysł. Dawajcie łańcuch!
Przerzuciłyśmy zaimprowizowaną smycz na drugi brzeg, a dziewczyna złapała ją bez trudu. Przepchnęłyśmy opierającego się psa, przez co jeszcze bardziej ubrudziłyśmy się farbą.
– No, Aśka! – krzyknęłam. – Ciągnij!
I dziewczyna zaczęła delikatnie ciągnąć za łańcuch, a my z tyłu lekko popychałyśmy Puszkę. I niby wszystko było w porządku, pies zaraz miał wylądować w wodzie, dopóki nie dostrzegł, gdzie jego kochana pańcia postanowiła go wykąpać. W jednej sekundzie wstąpił w sukę szatan. Na nas zawarczała, aż przerażone odskoczyłyśmy na bezpieczną odległość, spojrzała nienawistnie na Aśkę i z całej siły pociągnęła za łańcuch. A że Joaśka stała przy samym brzegu, to w jednej chwili wylądowała w śmierdzącej wodzie. Puszka poczuła wolność, a raczej zobaczyła, że Aśka już nie trzyma jej kajdan i puściła się pędem w stronę domu.
UsuńBiedna dziewczyna siedziała w rowie i oddychała gwałtownie otwartymi ustami. Nagle zerwała się na równe nogi, wlepiając w nas spojrzenie godne seryjnego mordercy. Od pasa w dół była cała mokra, a luźne spodenki oblepiły jej nogi niczym druga, bardzo śmierdząca skóra.
– Jesteście... – zaczęła drżąco.
– To już wiesz, jak ja się czułam – powiedziałam pośpiesznie, a Aśka spojrzała na mnie nieodgadnionym wzrokiem.
Nagle parsknęła głośnym śmiechem, a my zaraz jej zawtórowałyśmy.
– To nie był najlepszy z twoich pomysłów – rzuciła do mnie i wyciągnęła rękę w niemym geście pomocy.
Wyciągnęłyśmy ją z rowu. Aśka od pasa w górę była umazana niebieską farbą, a od pasa w dół śmierdziała niczym rozwodniona gnojówka. My przynajmniej miałyśmy na sobie jedynie ślady kuchennej niezapominajki, ale pewnie wcale nie prezentowałyśmy się lepiej, niż nasza koleżanka.
– Te nasze pomysły kiedyś doprowadzą do naszej śmierci. (...)
Lubię fanpejdże jako: Gosche Books.
OdpowiedzUsuńE-mail: goschebooks@gmail.com
Odpowiedź:
Kiedyś szłam do szkoły z koleżanką,
Rozmawiałyśmy, śmiałyśmy się z Anką.
Gdy w pobliżu był przystanek,
Usłyszałyśmy za sobą upadek.
Szybko, więc za siebie spojrzałyśmy,
I rozrzucone warzywa w dużej liczbie ujrzałyśmy.
Nieopodal kobieta też leżała,
Która przez rower przygniecione ciało miała.
Tak się śmiała, że ledwo zdołała wstać,
My w tym czasie potrafiłyśmy tylko w szoku stać.
Zamiast pomóc w zbieraniu warzyw z ulicy sąsiadce,
''Dzień Dobry'' tylko wyszło z ust Ance.
Nadjechał autobus, więc ruszyłyśmy biegiem,
Śmiejąc się całą drogę, zderzyłam się z autobusu bokiem.
Morał taki katastrofalnej przygody,
Za nie pomoc innemu, sam wpadasz w kłopoty.
Historia oparta na faktach ;D
Rzecz działa się pewnego jesiennego popołudnia w niewielkiej mazurskiej wiosce, pogoda była piękna dlatego mój mąż postanowił pobawić się w małego inżyniera i zamontować dziadkowi Lampe na werandzie. Z powodu niskiego wzrostu i braku drabiny postanowił do prac na wysokości wykorzystać beczkę. Brak jej stabilności zrekompensował wlaniem 50 litrów lodowatej wody. Podczas wykonywania prac zbyt blisko stanął środka beczki. A ponieważ nakrętka była plastikowa nie wytrzymała jego ciężaru i pękła co spowodowało, że znalazł się w beczce bez możliwości wyjścia o własnych siłach. My siedząc w domu jak usłyszeliśmy huk wylecieliśmy wszyscy na dwór gdzie dziadek próbował ratować mojego zdolnego męża. Po tej katastrofie były następujące straty: beczka, obdarte nogi i mokre buty Beczkę mimo, że nie przeżyła tej katastrofy okazała się nadal bardzo wartościowa, ponieważ w niedługim czasie została ukradziona.
OdpowiedzUsuńLubię jako : Dagmara Janicka
Usuńe-mail: dagmara.michalska@buziaczek.pl
Lubię jako: Gabriela Mac
OdpowiedzUsuńe-mail: gabolek000@o2.pl
Odpowiedź:
Miało być fajnie – mówiła. Pójdziemy tylko na chwilę – zapewniała. Będą fajni faceci i alkohol – kusiła. Ale nie spijemy się za bardzo – obiecywała. Szkoda tylko, że sytuacja całkowicie się odwróciła…
A zaczęło się od tego, że zostawiłam moją przyjaciółkę na chwilę samą. Cath powiedziała, że poczeka na mnie przy stole w kuchni, tam gdzie postawiono cały alkohol. Ja musiałam iść z tym palantem, Dickiem, bo oczywiście nie obeszłoby się bez mojej niezdarności. Nie zauważyłam go i cały mój niebieski drink poleciał na jego białą koszulkę. Zaoferowałam się, że pomogę mu coś zrobić z plamą, bo jak inaczej miałabym się zachować, po zniszczeniu koszulki organizatora domówki? No i poszłam z nim na piętro. Oczywiście jego nie było mi szkoda, ale mojego drinka tak. Weszłam z nim do łazienki, lecz po chwili się rozmyśliłam i zostawiłam go samego, a ja czmychnęłam do mojej przyjaciółki.
Cath siedziała tam, gdzie obiecywała pozostać, ale nie była w najlepszym stanie, zresztą jak każdy tutaj. Ja również nie mogłam powiedzieć o sobie, że byłam trzeźwa. Co to, to nie. Wcześniejsze obiecywania poszły daleko w kąt i wiadomo, lekko się upiłam. Co ja bredzę... Moja przyjaciółka opierała się właśnie o blat i machała rurką nad pustymi plastikowymi kubeczkami, śmiejąc się z nich i mówiąc, żeby się napełniły.
- Och, Jess! Czemu to nie działa? – jęknęła, kierując swoje słowa w moją stronę.
Potraktowałam sprawę bardzo poważnie i kucnęłam tuż obok niej.
- Nie wiem. Ale ja jeszcze nie dostałam listu, może przez to.
- Masz racje, ja też – westchnęła, uśmiechając się szeroko. – Ale ciągle ćwiczę.
Mrugnęła do mnie cała rozpromieniona. Podniosłam się i sięgnęłam po butelkę z tequilą. Przy okazji szepnęłam jej na ucho:
- Ale pamiętaj, że poza Hogwartem nie można czarować! Mugole!
Rozejrzała się niespokojnie dookoła, a kiedy upewniła się, że nikt nie zwraca na nią uwagi, odetchnęła z ogromną ulgą. Już miałam pić alkohol z gwinta, kiedy poczułam, jak ktoś wyrywa mi butelkę z ręki. Obok mnie stanął Dick i popatrzył na mnie z rozbawieniem. Zauważyłam, że zmienił koszulkę.
- Dziewczyno, zgubiłem cie 15 minut temu, a ty już jesteś zalana w trupa. Więcej nie dostaniesz. – Zaśmiał się.
Spiorunowałam go wzrokiem i sięgnęłam po kolejną butelkę. Upiłam łyka, a po chwili butelka znowu została mi wyrwana, ktoś inny mnie popchnął, a ja obracając się, wyplułam wszystko na Dicka.
- No nie! Drugi raz? I co ja z tobą mam – westchnął ściągając koszulkę przez głowę.
- Nie jesteś moim ojcem, pamiętaj, Dicky – powiedziałam twardo. – A jak będziesz niegrzeczny, Dumbledore da ci karę.
Zachichotałam, a Cath mi zawtórowała. Złapałyśmy się za małe paluszki, jakbyśmy składały sobie jakąś obietnicę.
- Dumbledore da mi co? – spytał zaskoczony, lecz uśmiechnął się szeroko.
W trym samym czasie popatrzyłyśmy na siebie z Cath i krzyknęłyśmy równocześnie, pokazując palcami na Dicka:
- MUGOL!!!
Buchnęłyśmy śmiechem, a ja zatoczyłam się do tyłu i wpadłam w ramiona mojej przyjaciółki. Ta złapała mnie i przytuliła do siebie. Cały czas patrząc na Dicka po raz kolejny do niej szepnęłam:
- Za pięć minut. W toalecie. Nie zapomnij beczki rumu, majtku.
Cath pokiwała szybko głową, a ja powoli wstałam i udałam się na piętro. Dosłyszałam jeszcze głos Dicka, który wołał mnie prze całą salę.
- Co ty knujesz, Jessi?
Wzruszyłam ramionami i zachichotałam, przysłaniając usta ręką.
Moja Cathy po kilku minutach weszła do łazienki, niosąc w jednej ręce butelkę pełną kolorowego alkoholu, a w drugiej planszę. Pijany chińczyk! Rozpromieniłam się od razu.
Usuń- No to dajesz maleńka! – krzyknęłam, siadając w wannie klaszcząc dłońmi jak małe dziecko. Popatrzyłam na swoje dłonie, które wydały mi się niebywale śmieszne i dziwnie kanciaste, przez co po raz kolejny zaczęłam się śmiać.
***
Pół godziny później miałyśmy ubaw po pachy. Złapałyśmy też niezłą fazę, co potwierdzało to, że moja przyjaciółka leżała na podłodze i nuciła coś pod nosem, a ja leżałam w wannie z nogami wyciągniętymi wysoko do góry. Cath zerwała się nagle na równe nogi, wpadając na jakiś pomysł. Dziewczyna wskoczyła do wanny obok mnie, a ja zdążyłam usiąść w innej pozycji, by nie być staranowaną. Ta przypadkowo odkręciła kurek z wodą i to dziwne coś od prysznica zaczęło na nas lać wodą. Pisnęłam zaskoczona i wstałam tak szybko, na ile tylko mogłam sobie pozwolić. To i tak niestety nic już nie dało, bo górna połowa mojego ciała była cała mokra. Cath wylądowała na podłodze, śmiejąc się i siedząc tyłkiem w kałuży wody. Popatrzyłam na siebie, a następnie na nią i zachichotałam. Po chwili dostałam jakiejś głupawki i nie mogłam się już opanować. Moja przyjaciółka wyglądała tak, jakby się posikała. Po chwili płakałyśmy ze śmiechu i...
Nagle ktoś zapukał do drzwi, a my zamarłyśmy. Popatrzyłyśmy na siebie tak, jakbyśmy dosłownie przed chwila popełniły największą zbrodnie.
- Jessica? – zabrzmiał głos Dicka. Wyczułam, że jest lekko wkurzony. Ten facet ma coś nie tak z głową.
Usuń- Nie, Świetłana – odkrzyknęłam. Cath buchnęła śmiechem, przypominającym rechot żaby, a ja do niej dołączyłam.
- Otwórz drzwi. – Brak reakcji z mojej strony. – Bo je wywarze!
Jessica złapała za ręcznik i zaczęła gorączkowo szeptać:
- Musimy to posprzątać, bo oni nas zabiją!
- Kto? – spytałam równie cicho, siadając na sedesie i stając się niezwykle poważna.
- Jak to kto? – Spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Dementorzy!
Po chwili drzwi otworzyły się z hukiem, a do środka wparował Dick.
- Co ty ro… - nie dokończył, ponieważ zaczął się nam przyglądać. Cath siedziała pomiędzy moimi nogami, z ręcznikiem, wycierając podłogę. A ja patrzyłam na nią z przestrachem. Byłam mokra od pasa do góry i koszulka lepiła mi się do ciała. Dick zaczął się z nas śmiać.
- Jess! On tu jest! Dementor! Zaklęcie, szybko, zaklęcie! – krzyczała przerażona.
Złapałyśmy się za ręce i wybiegłyśmy razem z łazienki, prawie przewracając przy tym Dicka. Nie obyło się oczywiście bez zdezorientowanych i rozbawionych spojrzeń innych, no bo w końcu rzadko widzi się mokre laski, z czego jedna najprawdopodobniej się posikała, a w dodatku biegające po czyimś domu i krzyczące coś o dementorach i Voldemorcie.
Dopadłyśmy do schodów i zbiegłyśmy po nich tak szybko, że prawie się przewróciłyśmy. Popchnęłam parę osób, ale nie miałam zamiaru przepraszać, bo w końcu sytuacja moja i Cath była dla nas zagrożeniem życia. Drzwi na zewnątrz były szeroko otwarte, więc wybiegłyśmy z tego domu jak poparzone. Zatrzymałyśmy się dopiero, kiedy zyskałyśmy pewność, że nikt za nami nie biegnie. Zaczęłam myśleć nad wszystkim, próbując uspokoić oddech, ale Cath mi przerwała.
- Gdzie idziemy? – wybełkotała, dysząc ciężko, jak po jakimś maratonie.
Przybrałam minę małego dziecka i zaczęłam skakać do góry jak szalona, przy okazji śmiejąc się jak głupia.
- Chodź! Tam był plac zabaw! Widziałaś go? – krzyknęłam uradowana swoim pomysłem i ciągnąc Cathy za rękę, pobiegłyśmy w danym kierunku.
***
Zauważyłam huśtawkę. Małą, taką dla dzieci, ale moim jedynym celem teraz było wciśnięcie się w nią, dlatego postanowiłam zrealizować swój plan, nie zważając na nic. Zerknęłam tylko jeszcze raz na Cath, która usiadła w piaskownicy i zaczęła lepić swój wymarzony dom - zamek jak dla księżniczki. Po chwili usłyszałam, jak z kimś rozmawia. Rozejrzałam się, ale nie zauważyłam nikogo.
Usuń- Cath, do kogo ty mówisz? – spytałam, odrywając się na chwilę od mojego zajęcia.
- Z Alojzym – powiedziała radośnie.
- Kim?
- Och, i tak nie zrozumiesz – bąknęła. – Ale twierdzisz, że Barbie robią lepszą herbatkę? Zy, co ty bredzisz – powiedziała z oburzeniem, kierując swoje słowa do nowego „przyjaciela”.
Zaczęłam wciskać się w huśtawkę, ale mój tyłek był chyba za duży, bo nie mogłam tam wejść. Zrobiło mi się smutno i obiecałam sobie, że nie zjem nic przez tydzień, kiedy wreszcie udało mi się wbić w to małe przeklęte draństwo. Rozpoczęłam huśtanie. Ale nie było to dobrym pomysłem, bo nagle poczułam, jak żołądek podchodzi mi do gardła. Zwymiotowałam pod własne nogi i zaczęłam się śmiać. Działanie huśtawki była dla mnie w tym momencie niesamowitym i bardzo fascynującym zjawiskiem, które po dłuższej chwili okazało się tak dziwne, że aż rozśmieszyło mnie do łez.
Zobaczyłam, że Cath leży głową w piasku i chyba śpi. Ja też byłam już potwornie zmęczona, a po chwili film mi się urwał.
***
Obudziłam się cała obolała. Próbowałam się przekręcić, ale nie mogłam. Otworzyłam oczy i zorientowałam się, że wiszę głową w dół. Podniosłam się do pozycji siedzącej i rozejrzałam dookoła. Co ja tu do cholery robię? Na placu zabaw! Zaczęłam sobie przypominać wczorajszy wieczór i jęknęłam głośno. Głowa bolała mnie jak diabli, ale tak potwornie to ja nie czułam się jeszcze po żadnej imprezie.
Postanowiłam wyjść z tej przeklętej huśtawki, ale nie dałam rady, więc zaczęłam się z niej wysuwać i już po chwili wylądowałam twarzą obok moich wymiocin. Wstałam chwiejnie i postanowiłam podejść do mojej Cathy, która nadal spała w piaskownicy i bełkotała coś przez sen. Usiadłam obok niej.
- Cath – szepnęłam przy jej uchu. Nic. – Cathy – powiedziałam, poruszając jej ramieniem. – Cathrine! – powiedziałam głośno, uderzając ją lekko w plecy.
Moja przyjaciółka otworzyła oczy i wyglądała w tym momencie jak mała, przerażona wiewiórka. Zaśmiałam się z jej wyrazu twarzy, ale szybko przestałam. Ta w tym czasie podniosła się i usiadła, opadając ciężko, obok mnie. Złapała się za głowę.
- Co myśmy najlepszego narobiły – wymamrotała.
Ona wypiła więcej niż ja, a przecież zarzekała się, że na pewno się nie upijemy. Udana impreza, nie ma co! Ale jakie konsekwencje.
- Chodź – powiedziałam, pomagając jej wstać.
No i ruszyłyśmy do domu, całe brudne, obolałe, z pękającymi głowami. A tej imprezy nie zapomniałyśmy już do końca życia.
O jejku! Ile tekstu! :D
UsuńLubię jako Julita G.
OdpowiedzUsuńJulitagoralska@gmail.com
Zdarzyła się ta historia dobrych już kilka lat temu i to mojej siostrze. Kupiła ona wraz z mężem nowy komplet mebli do największego pokoju. Kilka części w nich było szklanych, takie witryny. Panowie dostarczyli meble, wnieśli oraz ustawili jak siostra prosiła i pojechali w swoją stronę. Siostra jeszcze coś tam przesunęła i przyjrzała się nowym mebelkom. Przy podróży a potem ustawianiu jak wiadomo szklane części się pobrudziły i zamazały trzeba je było umyć jak i całe powierzchnie. Siostra zabrała się do dzieła. Po umyciu wszystkiego zauważyła że jedno z okienek ma jakieś mazy mimo czyszczenia, więc po raz 2 się zabrała za jego mycie i po chwili z lekkim strachem widzi że jest jeszcze gorzej, wyglądało to tak jakby szkło zostało zarysowane. Ona myła i myła a to nic. Zaczęła się denerwować coraz bardziej i przerażona bo przecież to nowiutkie meble a tu już rysy, żadna gwarancja nie weźmie pod uwagę takiego uszkodzenia. Cała w nerwach zaczęła dzwonić do pracującego szwagra i płacząc nieskładnie mu opowiadać o wszystki, ten nic nie mógł zrozumieć a przyjechać do domu też nie mógł. W końcu się porozumieli i siostra miała po teścia zadzwonić, które potrafi różne cuda robić że może coś zaradzi. Ten przyjechał i chodzi ogląda co to tam się porobiło, zbliża się jak najbliżej da przypatruje aż...palcem dotknął rogu szkła i w końcu zadrapał kilka razy paznokciem w tym rogu. Po chwili odszedł malutki kawałeczek foli, teść złapał ten kawałek i pociągnął z całej powierzchni zeszła folia. Siostra normalnie wpadła w szok, bo jak się okazało ta folia była przyklejona tak sprytnie że absolutnie się nie zmarszczyła i przy mycia wyglądała właśnie jakby była porysowana. Teść tak się zaczął śmiać że mało się nie popłakał, szwagier wrócił niedługo do domu i usłyszał całą historię no i wiadomo też się śmiał jak wariat.
Potem cała rodzina usłyszała o tym i mieliśmy z siostry ubaw po pachy
Mam nadzieję że komentarz będzie uznany, nie mogę z telefonu obserwować bloga. Dodałam do moich kręgów G+ profil Natali Pych może zostanie to uznane
UsuńLubię fanpejdże jako: Sandra P.
OdpowiedzUsuńE-mail: sprociak@gmail.com
Odpowiedź:
Całe zdarzenie miało miejsce w czasach mojej szaleńczej młodości, gdy mieszkaliśmy w bloku, Jak większość dzieci w wieku trzech lat - biegałam jak poparzona po wszystkich pokojach, gdyż posiadałam nadmiar energii w ciele. Do mojej zabawy, która była jakże kreatywna, dołączył mój tata, śmiejąc się z inteligentncji swojej pierworodnej. Nasze mieszkanie nie było zbyt wielkie. Liczyło dwa pokoje + salon. Biegnąc wokół mieszkania, do moich oczu dotarł przepiękny obraz - tato postanowił nadmuchać wielki materac, abym mogła się na nim pobawić. Wzięłam rozpęd i skoczyłam na niego. Cała roześmiana wołałam i prosiłam tatę, aby dołączył do zabawy. W ten, jakże genialny rodzic, tato poszedł w ślady córki i również skoczył na materac. Gdy do wszystkiego dodaliśmy jego ciężar i mój ciężar oraz rozmieszczenie ciał na dmuchanym materacu, w grę weszły zasady fizyki - z dużą siłą poszybowałam w górę, uderzając w ścianę i spadając.
I wyobraźcie sobie ten moment - wielki huk, ojciec szybko podniósł się do pozycji siedzącej i czeka. Czeka, myśląc, że zabił swoje dziecko. Ja też nie chciałam wyprowadzić go z błędu i z jego opowieści wiem, że również się nie ruszałam przez kilka sekund. Później z wielką gracją pozbierałam się, wgramoliłam na materac i spojrzałam załzawionym wzrokiem na tatę i zapytałam " Tato... Dlaczego to zrobiłeś?". I zero ryku, ani histerii. Kazałam mu przysiąc, że już nigdy tego nie zrobi, bo inaczej więcej nie upiekę mu babeczek :)
Z perspektywy czasu dowiedziałam się, że mojemu staruszkowi nie smakowały babeczki z tajnym dodatkiem ( ziemną posypką), no i tata wyznał, że w tamtym momencie był o wiele bardziej przerażony, niż wtedy, gdy przywaliłam głową w grzejnik.
Pozdrawiam!
Obserwuję bloga, jako LonelyS :)
Lubię fanpejdże jako: Weronika T.
OdpowiedzUsuńE-mail: werka7@gmail.com
Odpowiedź: Z reguły to ja jestem jedną, wielką i śmieszną katastrofą. Niestety... To właśnie do mnie przywiązał się pech - jak rzep do psiego ogona. To właśnie ja, a nie nikt inny wpadłam w jeżynowe krzaki pełne kolców, to ja zatrzasnęłam się w ubikacji samolotu i to ja na każdej rodzinnej imprezie padam ofiarą śmiesznych opowieści – niestety prawdziwych. Ale że jestem taka, że każdą katastrofę przyjmuję na klatę i szukam jej pozytywnych stron, nic, ale to nic sobie z tego nie robię. Trudno – taka już jestem. Toteż dzisiaj chciałam opowiedzieć o śmiesznej, ale nieszkodliwej katastrofie, którą przeżyłam jako początkująca nastolatka. Tym razem, to nie ja będę przyczyną Waszych uśmiechów, ale tamtego dnia to mi przyszło przybrać na twarzy kolory czerwonego buraka – kolory wstydu. Pamiętam jak dziś, że mój ukochany dziadek (którego już nie ma ze mną ;( ) poprosił mnie bym wybrała się z nim do optyka. Oczywiście chętnie się zgodziłam, bo on także nigdy nie odmówił mi pomocy. Mierząc przeróżne szkła, po długim oczekiwaniu, dotarliśmy do finału. Wszystko było dopasowane, trzeba było tylko wybrać jeszcze jakieś oprawki. Uprzejmy i całkiem niebrzydki pan, który nas obsługiwał, przyniósł nam pierwszą propozycję. Dziadek, chyba nie do końca świadom swoich słów, spojrzał w lustro i z całą powagą oznajmił:
- W tych okularach widzę najlepiej.
Lekko w szoku spojrzałam na twarz miłego pana próbującego ukryć swój uśmiech. I chociaż teraz z pewnością zareagowałabym inaczej, wtedy myślałam, że zapadnę się pod ziemię.
W razie niejasności - pan optyk przyniósł SAME oprawki ;)
UsuńLubię fanpejdże jako: Grace H. (lecz bloga obserwuję jako: diabelek4524)
OdpowiedzUsuńE-mail: diabelek4524@o2.pl
Odpowiedź:
Jestem osobą, która przyciąga pecha nieustannie. Poślizgnięcie się, potknięcie o mojego psa czy innego rodzaju wpadka to nic nowego, przez co wizyta u chirurga stała się już przyzwyczajeniem. Lecz za każdym razem musi to ktoś widzieć, a ja zawsze na początku zła, zawsze później śmieję się z tego razem z resztą.
Dnia pewnego na wycieczce wracając z resztą grupy do autokaru, tak zajęta byłam rozmową z koleżankami, że nie zauważyłam... ogromnego znaku drogowego (takiego jak stoją przy rondzie i skazują kierunki najbliższych miejscowości). Jestem osobą dosyć wysoką, a ten piekielny znak umieszczony był dosyć nisko i niestety moja głowa przeżyła spotkanie bliskiego stopnia z nim. Uderzenie było tak silne, że przechodnie idący drugą stroną ulicy obracali głowy, ponieważ znak aż zadźwięczał. Po tej pięknej katastrofie miałam na czole siniaka wielkości 5 złotówki przez półtora tygodnia.
Historia oparta (niestety) na faktach ;)
Lubię jako: Monika K.
OdpowiedzUsuńEmail: ksiazkizyciem123@gmail.com
Odpowiedź: Pewnego słonecznego, marcowego ranka, nie tak dawno temu, pewna szesnastoletnia uczennica w mojej osobie siedziała na wolnej lekcji zwanej chemią, nieświadoma jeszcze katastrofy, która jej się wkrótce przydarzy. Zastanawiacie się pewnie dlaczego w środku marca, tak ważny przedmiot jak chemia odbywał się w luźniejszej wersji? Ano dlatego, że zbliżały się drzwi otwarte, a nauczycielka od chemii akurat na naszej lekcji postanowiła się do nich przygotować. Po kilkukrotnej przebieżce wzdłuż sali i poza nią, postanowiła wybrać chętnych 'szczęśliwców', którzy pomogą jej w pokazie chemicznym. Nie było zbyt wielkiej ilości chętnych do spędzenia dnia w towarzystwie chemiczki i gimnazjalistów. Za to dwie z moich koleżanek stwierdziły, że to będzie bardzo zabawne przeżycie i od razu wykrzyczały, aby wpisać je na listę. Niestety w zasięgu ich wzroku znalazłam się ja i moja przyjaciółka, więc dziewczyny od razu uznały, że z nami ten dzień będzie o wiele zabawniejszy i będzie dużo okazji do śmiechu. Zanim zdążyłam zaprotestować klamka zapadła i zostałam wkręcona w jakże ekscytujący pokaz chemiczny.
W dzień drzwi otwartych pełne udawanego entuzjazmu podążyłyśmy do laboratorium po instrukcje. Ja i moja przyjaciółka zostałyśmy wyznaczone do... sprzątania! Po każdym eksperymencie my wkraczałyśmy na scenę ze ścierkami w ręce niczym rekwizytami. A nasze cudowne koleżanki? Miały rozdawać ulotki, a w skrócie - chodzić po całej szkole i wcisnąć od czasu do czasu jakiemuś gimnazjaliście ulotkę. Bardzo sprawiedliwy przydział obowiązków, nieprawdaż? Być może teraz jestem bardziej zirytowana niż na początku, bo nie wiedziałam wówczas co się podczas tego sprzątania wydarzy.
W laboratorium zebrali się gimnazjaliści i w większości uczniowie mojej szkoły. Na środku stała kamera uwieczniająca całe zdarzenie. Eksperymenty przewijały się przez stół laboratoryjny ku uciesze gawiedzi. Wreszcie nadszedł czas na wulkan, bez którego pokaz chemiczny oczywiście nie mógł się obyć. Z tegoż wulkanu wypłynęła ogromna ilość żółtej piany, którą ja musiałam posprzątać. Ruszyłam więc ze szmatką w ręce ku upaskudzonemu stołowi. Pomyślałam, że jeśli wezmę śmietnik, to łatwiej będzie mi do niego zgarnąć całą tę pianę. Wzięłam zatem niewielki kosz i podsunęłam go pod krawędź stołu i zaczęłam zgarniać pianę z całej powierzchni stołu. Wtem usłyszałam gdzieś z boku chemiczkę mówiącą do mnie półgębkiem: "Nie do kosza, dziewczyno!", ja jej na to: "To co mam z tym zrobić?". W odpowiedzi usłyszałam zirytowane "Do zlewu!". Zlew był co prawda parę kroków od owego stołu, ale za cholerę nie wiedziałam jak mam tam tę pianę przetransportować. Czując na sobie wzrok wszystkich zebranych, dalej uparcie zgarniałam pianę ze stołu z zamiarem wyrzucenia jej do stojącego na podłodze kosza. Lecz natarczywy głos nauczycielki, która cały czas szeptała za moimi plecami o odległym zlewie, nie pozwalał mi na to. Zdesperowana i wkurzona rozłożyłam nieporęcznie szmatkę na dłoni i zgarnęłam pianę w obie ręce. Nie muszę chyba dodawać, iż owa szmatka nic nie dała i cała piana była na moich biednych dłoniach? I swetrze? Zaniosłam tę pianę do zlewu, który tak na marginesie był na widoku całego laboratorium i cała sala mogła mnie obserwować. Odkręciłam kran i zmyłam nieszczęsna pianę, ale widok moich dłoni wolnych od piany zamiast ulgi przyniósł tylko zażenowanie. A dlaczego? Ponieważ całe były żółte! I rękawy od swetra oczywiście też. A co gorsza to 'żółte' nie chciało się zmyć. Zakręciłam więc kran, zacisnęłam pięści i szybko udałam się na tył sali z daleka widząc już rozradowane miny moich znajomych.
A morał z tej historii jest taki: jeżeli kiedy kiedykolwiek zostaniecie wkręceni w pokaz chemiczny nie wkładajcie swetra! A już na pewno nie z długimi rękawami!! I może weźcie jakąś miskę na ewentualną pianę?
Obserwuję bloga jako Książki Życiem :)
Lubię jako Zjadam Skarpety.
OdpowiedzUsuńMail: elaluczkow@gmail.com
Historia, którą zamierzam opisać ma już swoje latka. I to chyba jedna z rzeczy, która w pierwszej chwili wywołuje naprawdę mocne zawstydzenie, ale później już podchodzi się do tego zdecydowanie na luzie i wywołuje wiele śmiechu, gdy się wspomina, zwłaszcza że podobnie głupkowatych sytuacji chyba nigdy nie miałam poza tą jedną. ;)
Razem z przyjaciółką uwielbiałyśmy chodzić po Krupówkach - tam się tyle dzieje i to przez okrągły rok, że zawsze będąc w okolicy, musiałyśmy tam zawitać! Na dodatek uwielbiałyśmy robić zdjęcia gdziekolwiek się pojawiałyśmy, więc i tam skorzystałyśmy z okazji. Kto był w Zakopanem ten wie, że jego najpopularniejsza ulica jest pełna żywych, chodzących maskotek - taką właśnie spotkałyśmy na swojej drodze i co zrobiłyśmy? Podleciałyśmy do niej zrobić sobie z nią zdjęcia! Wszystko fajnie... tylko nie skojarzyłyśmy sobie, że ta maskotka nie robi tego z dobrego serca, a oczekuje od nas zapłaty, która przewyższała nasz budżet, bo przy sobie miałyśmy tylko "klepaki". Nie myśląc długo, moja przyjaciółka zaczęła uciekać przed domagającym się zapłaty miśkiem... a ja oczywiście za nią! Biegłyśmy tak przez większą część tej ulicy, a maskotka nas ścigała! W końcu wbiegłyśmy do jakiegoś sklepu i tam czekałyśmy, aż jej się to znudzi, ale próżna nasza nadzieja - czekała i czekała! W końcu ekspedientka się zirytowała i powiedziała, że skoro nie zapowiada się, byśmy coś kupowały, bo stałyśmy schowane między wieszakami, to prosiłaby uprzejmie o opuszczenie sklepu. Chcąc nie chcąc, zrobiłyśmy to. Misiek od razu do nas podszedł i jakoś udało nam się go ułagodzić, dając mu to, co miałyśmy w kieszeniach - niecałe kilka złotych, co raczej nie było stawką marzeń... No ale lepszy rydz niż nic. I tu cała historia powinna mieć koniec, ale oczywiście tak nie było! Później, gdy wędrowałyśmy sobie beztrosko po tej urokliwej uliczce, mając wstyd z całej sytuacji odsunięty na bok, ilekroć ruszyłyśmy się gdzieś dalej, widziałyśmy tego miśka... urokliwie machającego nam i zaśmiewającego się. No cóż, ludzie dziwnie na nas patrzyli, ale co zrobić jak się jest głupkiem... ;)
O, nie napisałam, że obserwuję, więc dodaję - jako Zjadam Skarpety! ;)
UsuńLubię fanpejdże jako (imię i pierwsza litera nazwiska): Julia P., obserwuję bloga jako Karolina Nowak
OdpowiedzUsuńE-mail: karolinanowak4447@gmail.com
Odpowiedź:
Kiedy tylko słyszę hasło "zabawna katastrofa", natychmiast przychodzi mi na myśl zdarzenie sprzed dwóch lat, a mianowicie długo wyczekiwany ślub mojej ukochanej siostry. Weronika oraz jej chłopak Rafał chodzili ze sobą 5 lat, aż w końcu zdecydowali się pobrać. Po uroczystych oświadczynach wszyscy z niecierpliwością odliczali dni do ślubu - równiutką setkę. Przez pierwszy miesiąc nasza cała spora rodzinka kupowała prezenty dla Młodych, planowała huczne wesele, wybierała muzykę do tańców i szczegółowy jadłospis na ucztę. Koleżanki Weroniki obmyśliły plan wieczoru panieńskiego co do minuty. Moi rodzice oraz rodzice Rafała potajemnie wykradali się do biura podróży i złożyli się na dwutygodniową podróż poślubną na Karaibach.
Drugi miesiąc i połowę trzeciego poświęciliśmy na wybór kreacji na imprezę, zaplanowaliśmy fryzury, manicure, biżuterię i dodatki dla nas oraz Weroniki. Cała rodzina spotykała się co kilka dni by dopiąć wszystko na ostatni guzik - ten dzień, pamiętny 10 lipca miał być perfekcyjny w każdym calu.
Z ostatniego tygodnia przed ślubem pamiętam tylko kolorowe zamieszanie - jak każda młoda lub starsza dama z rodziny, praktycznie nie wychodziłam od kosmetyczek i fryzjerek. Cała rodzina była bardzo zdenerwowana, więc kiedy nastał Wielki Dzień, wszyscy cieszyli się, że będziemy mieć to za sobą.
Ceremonia zaślubin przebiegła tak perfekcyjnie, jak zaplanowały to rozemocjonowane babcie, matki i ciotki w liczbie małej armii. Młoda para wyglądała zniewalająco, ludzie na ulicy oglądali się za nimi, kiedy szli na czele ogromnego tłumu weselników do eleganckiej restauracji.
Ustawiliśmy się sztywno w kole i wznieśliśmy toast za nowożeńców. Okazało się jednak, że kiedy nie patrzyliśmy, mój 5-letni wówczas braciszek Janek dosypał do każdego z 50 kieliszków porządną szczyptę soli - cwaniak zabrał z domu całe kilogramowe opakowanie i ukrył pod garniturkiem. Wszyscy, jak jeden mąż, wypluli z donośnym kaszlem pierwszy potężny łyk paskudnego napoju z taką mocą, że doleciał akurat do osób stojących naprzeciwko. Efekt był taki, że każde z nas miało ogromną plamę z szampana na ozdobnym dekolcie sukni czy wybieranym tygodniami krawacie. Na chwilę zapadła cisza, a potem wszyscy zaczęli się głośno śmiać. Zaraz potem zaczęła się huczna zabawa, tym razem na luzie, potraktowana z przymrużeniem oka - a nie, tak jak była planowana, wykwintna, kulturalna i spokojna. Zrozumieliśmy, że nie należy robić pompy z rodzinnych wydarzeń i bawiliśmy się dużo lepiej, niż planowaliśmy, a znajomi wspominali to wesele jako jedno z najlepszych, na jakim kiedykolwiek byli. Do dziś śmiejemy się z pechowego szampana przy każdej możliwej okazji, a mały Janek został uznany za bohatera i maskotkę całej familii. Weronika i Rafał tworzą szczęśliwy związek, doczekali się pięknych bliźniaków - Darki i Michasia, którzy obecnie mają po pół roku.
Lubię fanpejdże jako (imię i pierwsza litera nazwiska): Magia Książek
OdpowiedzUsuńE-mail: patrycja.dorotka@gmail.com
Odpowiedź:
Nowa szkoła - masa pozytywnych wrażeń. Tak mówili znajomi, którzy liceum już dawno skończyli i ruszyli dalej studiować. Nie byłam o tym tak do końca przekonana, moja chorobliwa nieśmiałość i dość spory brak koordynacji ruchowej, wciąż wtrącała mnie w życiowe problemy. Pierwszy dzień i już klapa. Wchodząc do szkoły, wpadłam na najprzystojniejszego z uczniów(mogę to potwierdzić po przechodzeniu z nim do szkoły całego roku), trzecioklasistę. Wtedy właśnie spiekłam raka i uciekłam bez słowa(szkoda, że wcześniej nie przeczytałam "Utraty" tam taka sytuacja skończyła się zdecydowanie inaczej niż moja). Potem już nasze drogi się rozmijały, jak sądzę, że on kompletnie nie zwracał na mnie uwagi, zaś ja widziałam go wszędzie, do tego nie dość, że przystojny, to jeszcze dodatkowo inteligenty i wielokrotnie prowadził wykłady na forum całej szkoły. Zawsze, gdy je przedstawiał, jak to małolata wrapiałam się w niego. Najgorszy był jeden z wykładów, kiedy to mówił o chemii miłości(był na bio-chemie jak ja wciąż), wciąż się na niego patrzyłam, więc pewnie sądził, że słucham go uważnie i nie myślę o głupotach. Zadał mi pytanie(pewnie coś w temacie), a ja otworzyłam jedynie szerzej oczy i nie powiedziałam nic. Klasa w śmiech, a ja cała czerwona(wtedy chciałam przekląć rodzinę mamy za skłonność do wypieków). Do dziś cieszę z mojej skłonności do długich włosów i możliwości ukrycia się za nimi, wtedy też to zrobiłam i jeszcze bezceremonialnie odwróciłam się plecami. Na szczęście "wykładowca" szybko zmienił temat, ratując mnie od totalnej klapy towarzyskiej(wykład był jakoś na początku roku, dopiero się poznawaliśmy z klasą). Zapytał jedną z zdecydowanie pewniejszych dziewczyn i usłyszałam jej prostą odpowiedź: "tak". Zawstydziłam się jeszcze bardziej i już całą lekcję siedziałam schowana w koncie, udając, że nic się nie stało. Jak pewnie się domyślasz w głowie kotłowało mi się tysiące myśli i nadziei, że moje zachowanie w jakiś sposób urzekło(a mało to takich przykładów, Edward w końcu leciał na fajtłapy, Grey tak samo, choć wtedy tego przykładu jeszcze nie znałam). Nawet ta nadzieja jednak szybko wyparowała, kiedy na koniec wykładu, jego autor powiedział, że ten romantyczny wykład sprawił, że poznał swoją obecną dziewczynę. Moje "szanse" zmalały do zera i na co mi były te wszystkie historie romantyczne...?
Pozdrawiam.
Lubię jako Ola S.
OdpowiedzUsuńE-mail: hiimiitsu@gmail.com
Odpowiedź mam nadzieje przypadnie do gustu :)
Wpadniecie do rowu
Jechałam ci ja razu pewnego z moim chłopakiem i wspólnym kolego.
Znajomy ja szatan pędził po szosie a ja zapomniałam że pasy zapino się.
Z przeciwka najechał nieznany mi sprawca, żal wciąż mnie ściska że nie znam skubańca.
Tak nas wymijał żeśmy w rów wpadli, i kumpla samochód poszedł w diabli.
Gdy wyszliśmy z fury na szosę nie suchą zauważyłam że ramię mi spuchło
Kolega biedny łacine poćwiczył na wieść że sprawca wypadku spierniczył.
A chłopak mój biegał w tą i z powrotem jak by się ścigał z Usainem Boltem.
Nikogo w domach prawie nie było a moje ramię z bólu aż wyło.
Wyciągneliśmy auto z pomocą ciągnika starego z ogromną mocą.
Kolega zaczął wrzeszczeć i płakać kiedy zobaczył swojego wraka.
Ludzie mówili że silnik wystrzelił na 10 metrów choć nic nie widzieli.
Zjawiła się w końcu karetka, policja. Ratownik obejrzał mojego bica
"Złamanie jak sądzę" tak mi powiedział a trochę w zawodzie przecież już siedział
Zabrali mnie więc wraz do szpitala, skarżyłam się wciąż że bic mnie nawala
Na izbie zdarli że mnie ubrania, w życiu nie miałam takiego brania
Dostałam też gips i łokieć stalowy powiem wam że był całkiem czadowy.
Zostałam w szpitalu na obserwacji, nie znałam finału całej tej sytuacji, lecz ile ja zjadłam szpitalnych kolacji!
Powiem wam wreszcie tej historii koniec, sprawca nieznany, petfidny zaskroniec
Kolega na jakieś psychotesty jeździł lecz żaden test niczego nie stwierdził
Mój facet po dziś dzień wciąż mi przypomina że pasy w pojeździe się zawsze zapina~!
Lubię fanpage'a jako: Dziewczyna z książkami
OdpowiedzUsuńE-mail: shatterme@onet.pl
KATASTROFALNIE kolorowe niczym po spotkaniu z tęczą, jadąc popędzane przez
las przemierzałyśmy tereny otaczając jezioro oraz stojące gdzieniegdzie letnie
domki. Koniec końców razem z przyjaciółką skoczyłyśmy jednak niczym zmokłe kury z włosami
sterczącymi we wszystkie strony świata z nie mogącym jednak zniknąć na twarzy
uśmiechem.
Jak do tego doszło?
KOLOROWE stałyśmy się z jednego prostego powodu. Za sprawą magicznych
kolorowych proszków używanych na Festiwalach Kolorów. Otóż sąsiad nasz,
kochany, jedyny, z zemstą z naszej strony jednak murowaną postanowił „pokolorować”
nieco nasz świat. W sensie dosłownym i w przenośni. Atak przypuszczony na nasz
domek był niespodziewany i niezwykle wytrącający z równowagi. Któż nie dostał
by zawału gdyby żółta proszkowana kula nie wpadała przez otwarte okna i nie rozpryskała
się, paskudząc ukochane buty? Nim jakiekolwiek rozsądne wytłumaczenie przyszło
na myśl mnie i mojej przyjaciółce zdążyłyśmy niestety (a może stety) wyjść na
taras i to był błąd niechybny z naszej strony. Otóż, kochany kolega miał więcej
owych kolorowych niespodzianek i nim się spostrzegłyśmy mogłybyśmy spokojnie
odgrywać rolę tęczy w jakimkolwiek przedszkolnym przedstawieniu. Owy przedstawiciel
płci przeciwnej ukłonił się, posłał w naszą stronę największy z największych
możliwych uśmiechów, po czym na przyszykowanym wcześniej rowerze zaczął pedałować
w stronę jeziora. Druga część naszej przygody się wyjaśnia w tym momencie. Rowery bowiem miałyśmy i my ;)
ZMOKŁE stałyśmy się niedługo potem gdyż popędzane adrenaliną
i postanowioną w czasie szaleńczej jazdy zemstą nie zwęszyłyśmy kolejnego
podstępu. Być może nawet jeśli świtało nam coś w głowie, to chciałyśmy
wiedzieć, gdyż co gorszego może nas spotkać od dziwacznych spojrzeć starszych
osób na widok żywych tęcz przemierzających teren letniska? Dojechałyśmy, więc
za spiskowcem, aż nad niestrzeżoną część jeziora, zaopatrzoną jednakże w pomost
(tu powiem szczerze; stety, oj stety). Rower zamachowca, będącego jednocześnie
naszym sąsiadem został porzucony.
Dosłownie w chwili, gdy z ust mojej przyjaciółki wydobyły się słowa –
Nie wpadłby na to.. Nie..
Moje nogi zostały poderwane z ziemi jak i reszta mojego
ciała i przerzucone przez nikczemne barki przyjaciela. Drąc się wniebogłosy i
jednocześnie śmiejąc wylądowałam w wodzie, zrzucona z pomostu. Na szczęście
moje i nieszczęście zamachowca zdołałam chwycić za koszulę chłopaka i owy nieszczęśnik
wylądował ze mną w tymże jeziorze. Gdy tylko wypłynęłam na powierzchnię
zaczęłam się niepohamowanie śmiać, nie mogłam przestać przez kilka dobrych
minut.
Resztę dnia spędziliśmy na pływaniu w ubraniu (było i tak
mokre, więc co było do stracenia?), wytykaniu zemsty i wpychaniu do wody
jedynej wciąż kolorowej i nie mokrej osoby w zasięgu rąk; mojej przyjaciółki.
Chyba nie muszę wspominać, że wyglądałyśmy jak dwie KATASTROFY :)
Katastrofa nie musi być jak widać czymś negatywnym. Katastrofą była jednak późniejsza wizja szorowania do czysta siebie, podłogi oraz tarasu... no i siedzonek od roweru.
Ale ogólnie KATASTROFA ta była bardzo pozytywna i zostanie ze mną do końca moich dni oczywiście razem z szykującym się odwetem! !:)
Lubię fanpejdże jako: Monika K
OdpowiedzUsuńE-mail: gracja313@tlen.pl
Odpowiedź:
O TYM JAK OSA WALCZYŁA Z CZŁOWIEKIEM
Pewnego wakacyjnego dnia czekałam na przystanku. Słonko świeciło, ptaszki ćwierkały i takie tam. Słowem: wymarzony dzień. Zielona ławeczka – a przynajmniej była zielona zanim zaczęła odłazić farba - była zajęta przez starsze osoby, więc „młodsze” towarzystwo stało. Jednak jeden z osobników zachowywał się nader podejrzanie. Co tam podejrzanie! Wydawał się żyć w innym świecie. Później okazało się, że toczył ciężki bój o swoje życie. Ale o tym za chwilę. Wymachiwał rękoma, kopał powietrze, obracał się. Odgrażał się, złorzeczył i przeklinał. I od nowa. Idealny prawy sierpowy, kopnięcie, krok w bok. I tak kilka minut. Facet miał naprawdę dobrą publiczność – wszystkie spojrzenia kierowaliśmy tylko pod jego adresem i mieliśmy nadzieję, że autobus nie wyjedzie za chwilę zza zakrętu. Nikt nie chciał przegapić tego, co się może wydarzyć. Ten gościu powinien prowadzić jakiś show – stuprocentowa oglądalność gwarantowana! Niejeden prezenter i prowadzący mógłby się od niego dowiedzieć, jak przyciągnąć uwagę widza.
Nasz główny obserwowany z pewnością nie był pijany – był zbyt ruchliwy, a jego wygibasy nie wyglądały jak wynik poalkoholowych halucynacji. Mi się od razu skojarzył z karateką. Ale kto normalny ćwiczyłby kung-fu, czekając na autobus?! Ale kto tych karateków wie, w Karate Kid nie takie działy się rzeczy. Nikt mi nie powie, że oni tam byli normalni. Po obejrzeniu tego filmu przez cały tydzień ćwiczyłam przeskoki z kamienia na kamień z obrotem w celu udoskonalenia równowagi, podobnie jak główny bohater – kto oglądał, ten wie. Jednak nie jest to moje najmilsze wspomnienie i wolałabym nie pisać, czym się to skończyło dla mnie. Powiem tylko, że mama zawsze mi powtarzała, że mam problemy z błędnikiem.
Wracając do naszego gościa - dopiero po jakimś czasie dostrzegłam, że facet nie walczy z powietrzem, ale małym upierdliwym owadem – osą. Do dzisiaj nie wiem, dlaczego chciał kopnąć biedne stworzonko, a tym bardziej czy naprawdę wierzył, że mu się to uda... Nieduże żyjątko okazało się przebieglejsze niż ktokolwiek mógłby przypuszczać – wygrało wojnę z nieporównanie większym przeciwnikiem. Nie dawało za wygraną, ciągle nacierając i atakując z powietrza. Nie przestraszyło się nawet dziwnie zachowującego się mężczyzny. Naprawdę nie wiem jak skończyłaby się ta historia, gdyby w walkę nie wmieszał się ktoś trzeci.
Mężczyzna zapomniał o innym przeciwniku, z którym walczymy codziennie i zazwyczaj wygrywamy... (O ile nie przegrywamy. Niektórzy po imprezie mają z nim problemy. Oni walczą... tak walczą... aby utrzymać się w pionie po kilku głębszych. Tylko po to, aby za kilka minut runąć głową w dół). Mowa tutaj oczywiście o grawitacji, która najwyraźniej trzymała stronę osy. Któreś z ruchów jegomościa okazał się pechowym, bo obiekt powszechnego zainteresowania czekających na autobus dosłownie poległ. Nie mogąc utrzymać równowagi, poddał się sile grawitacji i przeżył bliskie spotkanie swojej tylnej części ciała z ziemią. Po jego minie wnioskowaliśmy, że musiało boleć. Oj, musiało...
A co się stało z osą? Nikt tego nie wiedział – może poleciała do ula powiadomić koleżanki? Podręczyć innych ludzi? Ponapawać się zwycięstwem? Natomiast ja myślę, że nasza wojownicza osa do dzisiaj pnie się po szczeblach sztuk walki wagi gramowej. Niewykluczone, że nadal szuka kolejnego chętnego na mały sparing i sieje postrach w szeregach ludzi.
I niech nikt mi nie powie, że osy nie są groźnymi przeciwnikami. Pamiętajcie na przyszłość: walka z nimi nie ma sensu.
Nie próbujcie ich bić ani się odgrażać. To nic nie da. Przegracie.
Dam Wam radę: jak tylko je zobaczycie – uciekajcie gdzie wlezie. ONE nie znają litości.
Lubię fanpejdże jako: Izunia R
OdpowiedzUsuńE-mail: po.zachodzie.slonca@wp.pl
Odpowiedź: Zabawna katastrofa, której byłam świadkiem?
Kiedyś z chłopakiem sklejaliśmy model statku (nie pamiętam już dokładnie jaki). Już prawie skończyliśmy gdy mojemu lubemu zebrało się na amory i zaczął mnie całować, przyparł mnie do biurka, romantyczny nastrój, itd. Nie byłabym sobą gdybym czegoś nie zepsuła. Tak się zamachnęłam, że pchnęłam klej i skleiły nam się ubrania. Myślałam, że będzie zły jednakże całował mnie dalej, potem zaczął się śmiać i zdjął nasze bluzki.
- Tak jest o wiele lepiej... - zamruczał i zaczął mnie łaskotać.
Kiedy wyniki konkursu? :)
OdpowiedzUsuńDzisiaj, już zaraz :)
Usuń