Oto i on. Film, na który czekałam tyle lat. Historia, którą pokochałam w wersji papierowej - w końcu na wielkim ekranie. Wreszcie nadeszła premiera drugiej części. I do tego wygrałam zaproszenie na zamknięty pokaz przedpremierowy. Czego chcieć więcej?
POZA GREYEM, oczywiście. Bo ten od dawna mój!

Nie muszę Wam chyba zbytnio przybliżać fabuły filmu. Powiem tyle, że rozpoczyna się zaraz po wydarzeniach z finału pierwszej części. Ana stawia pierwsze kroki w pracy, a Greya męczą koszmary. Obydwoje nie potrafią bez siebie żyć.
Co najważniejsze - film zawiera wszystkie ważne dla książki sceny. Nie wszystkie w dokładnie takiej formie jak przedstawiona w książce, niemniej są. Niestety niektóre za słabo wyrażone jak na mój gust, ale rozumiem, że skoro autorka nadzorowała kręcenie, to tak miało być. Mimo to czuję się niesamowicie pozytywnie zaskoczona każdą minutą ekranizacji. Każdą emocją, jaką we mnie wywołała. Każdym aktorem i aktorką. Dosłownie każdą sceną, bo nawet te nie do końca udane wywołały we mnie spore emocje.
W temacie bohaterów powiem tyle - w tej części Grey (Jamie Dornan) jest znacznie mroczniejszy, ale jednocześnie bardziej ludzki. Były sceny, że jedno jego spojrzenie lub gest wbijały mnie w fotel. Ana (Dakota Johnson) nabrała odwagi, stała się bardziej bezpruderyjna i zaczęła stawiać na swoim. Co prawda Kate (Eloise Mumford) i Elliota (Luke Grimes) było mi nieco zamało, niemniej Mia (Rita Ora) i mama Christiana (Marcia Gay Harden) wszystko nadrobiły. Cóż, fanką Kim Basinger nigdy nie zostanę, jednak w miarę dobrze sprawdziła się w roli sukowatej jędzy z przeszłości Greya. Za to Jack Hyde (Eric Johnson) - o ludzie, non stop miałam ciary, gdy go widziałam na ekranie. I to niezbyt pozytywne, a przecież o to w jego postaci chodzi! Tylko znowu - "ta" scena została przedstawiona jak dla mnie zbyt szybko i po łebkach. W książce była nieco bardziej skomplikowana. I na koniec Leila (Bella Heathcote), która bardzo dobrze zagrała psychicznie chorą na punkcie swojego Pana uległą. Szkoda tylko, że tak dużo zaspoilerowali na jej temat w trailerach.
W temacie bohaterów powiem tyle - w tej części Grey (Jamie Dornan) jest znacznie mroczniejszy, ale jednocześnie bardziej ludzki. Były sceny, że jedno jego spojrzenie lub gest wbijały mnie w fotel. Ana (Dakota Johnson) nabrała odwagi, stała się bardziej bezpruderyjna i zaczęła stawiać na swoim. Co prawda Kate (Eloise Mumford) i Elliota (Luke Grimes) było mi nieco zamało, niemniej Mia (Rita Ora) i mama Christiana (Marcia Gay Harden) wszystko nadrobiły. Cóż, fanką Kim Basinger nigdy nie zostanę, jednak w miarę dobrze sprawdziła się w roli sukowatej jędzy z przeszłości Greya. Za to Jack Hyde (Eric Johnson) - o ludzie, non stop miałam ciary, gdy go widziałam na ekranie. I to niezbyt pozytywne, a przecież o to w jego postaci chodzi! Tylko znowu - "ta" scena została przedstawiona jak dla mnie zbyt szybko i po łebkach. W książce była nieco bardziej skomplikowana. I na koniec Leila (Bella Heathcote), która bardzo dobrze zagrała psychicznie chorą na punkcie swojego Pana uległą. Szkoda tylko, że tak dużo zaspoilerowali na jej temat w trailerach.
Generalnie jestem zachwycona kreacją każdej postaci - wobec żadnej z nich nie pozostałam obojętna, a to rzadko mi się zdarza. Ogromny plus.
Sceny (mniej lub bardziej) łóżkowe... cóż, na pewno było ich mniej niż w "Pięćdziesięciu twarzach Greya". Do tego jedynie jedna nieco odważniejsza z "konkretniejszym sprzętem", niemniej nie doświadczyłam takiego ŁUP/HOP! jak przy pierwszej części. W sumie żadnego poza jednym - właśnie we wspomnianej odważniejszej scenie, gdzie niemal podskoczyłam w fotelu kinowym, kiedy Ana latała po łóżku. Reszta była w klimacie waniliowym - fanki serii zrozumieją :)
Dialogi i ujęcia - pierwsza klasa. Było zabawnie, było wzruszająco, było zaskakująco. Czułam, jak uśmiecha mi się twarz i łapałam się na przygryzaniu wargi i cichych westchnieniach, aby zaraz wpaść w chlipanie. Moje serducho zmęczyło się emocjonalnie, szczególnie przez ostatnie 20 minut, ale cały film działał podobnie. Jak terapia. Śmiech, łkanie, wspominanie i gdybanie - prawie jak katharsis.
Tak samo jak przy pierwszej ekranizacji, soundtrack i tu skradł moje serce. Poza główną piosenką promocyjną, której dobrym elementem jest jedynie damski wokal. A do tego została bardzo źle wciśnięta w film. Przewidziałam scenę, w której będzie, ale niestety pojawiła się znikąd - w jednej sekundzie dźwięki natury, w kolejnej łubudubu i "I don't wanna live forever...". Ten jeden moment do mnie nie przemówił. Jestem za to zakochana w piosenkach Sii, Corinne Bailey Rae czy Johna Legenda oraz generalnie w tym, jak bardzo każdy z utworów pasował do swojej sceny. Masterpiece!

Cóż, idealna propozycja na Walentynki :) Ja idę jutro drugi raz. A wszystkim dopiero planującym seans życzę podobnie pozytywnych wrażeń!