02 listopada 2018

"Jeszcze dzień życia" Ryszarda Kapuścińskiego, czyli jak przetrwać wojnę w Angolii

foto: Piotr Łukasiewicz

Podziwiam takich ludzi jak Ryszard Kapuściński - w celu poinformowania świata o brutalnej rzeczywistości Angolii w 1975 roku, ryzykował życiem, byleby stworzyć reportaż. Pytanie tylko, czy emocje jednak nie wzięły góry nad faktami.
~ * ~


Istnieją książki, które giną w natłoku popularnych dziś romansów, erotyków czy kryminałów. Jedne są lepsze, inne gorsze, jednak wszystkie łączy to samo – ktoś stwierdził, że warto je wydać. Niektóre z tych gatunków czytane są tylko przez konkretnego odbiorcę, który woli poznawać prawdziwy świat czyimiś oczami, aniżeli zanurzać się w ten fantastyczny lub z historią powstałą w wyobraźni autora. Chodzi oczywiście o reportaże. Dziś chcę Wam zaprezentować książkę „Jeszcze dzień życia”, której wznowienie właśnie weszło na polski rynek (pierwsze wydanie – 1976 r.) i mam szczerą nadzieję, że jeszcze nie raz powróci, by przypominać kolejnym pokoleniom o kunszcie Ryszarda Kapuścińskiego, który według mnie jest najlepszym polskim autorem reportaży pisanych. 

Powołując się na słowa Mirosława Ikonowicza, który stworzył wstęp do tego wydania, powieść ta przedstawia okrutną bratobójczą wojnę, toczącą się w byłej portugalskiej kolonii (jak Ikonowicz określa - gdzieś „na końcu świata”) - Angoli. Wojnę o prawo narodu do wolności, do decydowania o sobie, do poczucia godności. Wojnę, w której po latach walk zginął milion ludzi. A w samym jej środku – on. Ryszard Kapuściński jako wysłannik Polskiej Agencji Prasowej, witający każdy kolejny dzień w Angoli słowami podziękowania, że wciąż żyje, że zobaczył kolejny świt. Igrający ze śmiercią na każdym rogu i przy każdym patrolu, gdzie wystarczyło jedno złe słowo i huk wystrzeliwanego pocisku był ostatnim, co człowiek słyszał. 
W tym wszystkim jedna, dość groteskowa myśl - jeśli zginę, to chociaż rodzina otrzyma sowite odszkodowanie – która okazała się jedynie złudną nadzieją, gdy szef reportera ujawnił po całej akcji, że wylatujący nie mieli kompletnie żadnego ubezpieczenia. 


Angola to miejsce w południowej Afryce, z dostępem do Oceanu Atlantyckiego od zachodu, sąsiadujące z Kongo, Zairem, Zambią, Botswaną i Namibią. Dla mnie jest to region kompletnie nieznany – przynajmniej nie kojarzę, bym kiedykolwiek o nim czytała czy oglądała jakikolwiek program, aczkolwiek samą nazwę skądś znam. Niemniej nigdy nie pomyślałabym, że mogło tam dojść do tak brutalnej wojny. Rzeczywistość, którą opisuje Kapuściński, przeraża. Dosłownie mrozi krew w żyłach, szczególnie gdy spróbujecie postawić się na miejscu autora w sytuacji, gdy wieczorami nieoznakowany czarny samolot latał nad Luandą (miasto nad samym oceanem, które, po uzyskaniu przez Angolę niepodległości w 1975 r., stało się stolicą kraju), zrzucając ulotki namawiające do wymordowania wszystkich Polaków, Rosjan i Węgrów, będącymi sprawcami wojny domowej i wszelkich nieszczęść – jak przyznał reporter, był wówczas jedynym człowiekiem z Europy Wschodniej w zasięgu całej Angoli. Właśnie od tej informacji zaczyna się cały reportaż i nadaje ton kolejnym dwustu stronom. Przyznacie, że nietrudno wraz z zagłębianiem się w taką lekturę bać się o zdrowie i życie autora, nawet mimo wiedzy, że przeżył tę i jeszcze niejedną inną wyprawę. 

„Jeszcze dzień życia” to jednak nie tylko opowieść o pustoszejącym mieście, lecz także o walkach na froncie prowadzonych przez niedoświadczone oddziały, którym wiecznie brakowało amunicji. To opowieść o niewoli i brutalnych sposobach na obronienie swojej wolności. Opowieść o nieustającym strachu, niepokoju i nadziei, że mimo huku wystrzałów tuż za oknem, będzie mieć się szczęście. Dlatego też momentami narracja szaleje – wydaje się chaotyczna, zagmatwana, wymaga spokojnej lektury, mimo że Kapuściński wlał emocje w tekst tak płynnie i intensywnie, że ciężko jest nie utożsamiać się z nim niemal bez przerwy i nie popadać w podobny galimatias myśli. 

Co więcej, dużą zaletą tego wydania jest umieszczona na samym początku mapa, dzięki której łatwiej jest śledzić kolejne kroki autora. Nie mogę też nie wspomnieć o fantastycznych rysunkach w podobnym klimacie, co przykuwająca wzrok okładka, autorstwa Platige Films oraz zdjęciach rozpoczynających i zamykających książkę, pokazujących, że cały ten reportaż to nie jest wymysł, tylko historia oparta na faktach. 

Podsumowując, powiem krótko – „Jeszcze dzień życia” to majstersztyk. Oby więcej takich reportaży, a także tak pięknie wydanych wznowień! 

PS. Wraz z już XI wydaniem książki do kin wchodzi polsko-hiszpański film o tym samym tytule, łączący techniki dokumenty i animacji, w reżyserii Raula de la Fuente i Damiana Nenowa. Opowieść o wojnie, ludzkim strachu, potrzebie posiadania przyjaciela u boku, samotności, a także nadziei (i jej braku) pełna jest ponoć niesamowicie wzruszających i zarazem pięknych scen. Ja planuję skorzystać z okazji i wybrać się do kina, gdy tylko znajdę taką możliwość. A Wy?