Gdy po raz pierwszy pomyślałam o stworzeniu czytelniczego podsumowania 2018 roku, wiedziałam już, że był to dość udany czytelniczo rok.
~ * ~
Po zakończeniu studiów naprawdę odżyłam, mogąc pochłaniać książki wtedy, kiedy tylko chciałam, zazwyczaj bez większych ograniczeń. Ze wszystkich, które w tym okresie przeczytałam, postanowiłam wybrać dla Was te najlepsze, które wypadają w tytułowej wyliczance na hasło "kocha" - i te najgorsze - "nie kocha".
Listy moich ulubionych pozycji zeszłego roku nie ułożyłam w żadnej konkretnej kolejności, jednak nikogo nie powinno dziwić, że rozpocznę ten ranking od "Łez Tess" Pepper Winters - książki, którą czytałam po raz pierwszy dużo wcześniej niż w 2018 roku, jednak w sierpniu z racji polskiego wydania książki odnowiłam lekturę...i ponownie przepadłam. Mimo mrocznej tematyki niewolnictwa seksualnego, książka jednocześnie wzrusza i wzburza krew w żyłach, gdy tytułowa Tess walczy o wolność... i jednocześnie próbuje wygrać z rodzącym się w niej uczuciem do tajemniczego Q. Być może ktoś nazwie to syndromem sztokholmskim, jednak świadczyłoby to o niezrozumieniu książki. Aby przekonać się dlaczego, musicie po nią sięgnąć.
Równie ogromne wrażenie wywarła na mnie historia rodem z "Baśni tysiąca i jednej nocy", czyli fenomenalny początek serii Renee Ahdieh - "Gniew i świt". Gdybym tylko mogła posłuchać opowieści Shahrzad na własne uszy, z pewnością miałabym podobny dylemat, jak młody okrutny kalif, którego omamiła niekończącymi się historiami. Ich relacja, rozkwitająca w otoczeniu pustynnego piachu i tworząca prywatną oazę z dala od spojrzeń wroga, okazała się niesamowicie magiczna. Tak magiczna, że ledwo skończyłam lekturę, a już składałam zamówienie na Book Depository na drugi tom, który być może ukaże się w Polsce w tym roku.
Nie mniej bajkową, choć już nie aż tak okrutną opowieścią, okazały się oba tomy "Cindera i Elli" autorstwa Kelly Oram, które - co tu dużo mówić - po prostu mnie oczarowały. Co więcej, moja mama również jest w nich zakochana i do dziś mamy lekki spór, wśród czyich książek ta seria powinna dumnie czekać na kolejne powieści autorki.
Jednak życie to nie bajka, a okrucieństwa nie da się wymazać ani z teraźniejszości, ani z historii, dlatego w tym zestawieniu nie może zabraknąć rozpoczętej w zeszłym roku przez Marię Paszyńską serii pt. "Dziewczęta wygnane". Historia tym razem niezwykle dramatyczna, jednak wyraźnie poparta obszernym researchem. Porusza te najwrażliwsze struny w sercu i sprawia, że człowiek cieszy się, że żyje właśnie dziś. Muszę jednak dodać, że tom pierwszy, czyli "Owoc granatu" zdecydowanie bardziej przypadł mi i mamie do gustu. Być może właśnie dzięki temu, że nasza rodzinna historia ma swoje odbicie w tym, co przedstawiła autorka.
Równie dramatyczną historią, aczkolwiek poruszającą zupełnie inny problem, okazały się "Skradzione laleczki" duetu Key Dukey i K. Webster. Książka, którą wielu mi polecało, okazała się być prawdziwym rollercoasterem emocji, który nieraz przeżuł mnie i wypluł ociekającą smutkiem i strachem o losy bohaterek. Chciałam tylko je przytulić i powiedzieć, że wszystko będzie w porządku... aż okazało się, że historia będzie mieć kontynuację, a moje serce na moment przestało bić.
Na szczęście w 2018 roku na polski rynek literatury erotycznej weszła kolejna (jedna z niewielu) autorka, która pokazała, że Polki umieją pisać dobre sceny seksu z wykorzystaniem elementów BDSM, czyli Magda Mila. Po jej pierwszą serię sięgałam z lekką niepewnością - jak się okazało, kompletnie niepotrzebną, gdyż byłam niesamowicie pozytywnie zaskoczona jej warsztatem, a zarazem pikanterią opisów zbliżeń. Jednak to nie jej pierwsze książki zrobiły na mnie największe wrażenie, a premiera z końca listopada - niemal parzący skórę "Wolf", który przy jednocześnie subtelnych i pikantnych "momentach" głównych bohaterów sprawnie wprowadzał w tajniki praktyk BDSM, nie wywołując przy tym zgorszenia - a wierzcie mi, niejedno już z tego nurtu czytałam i omijanie niektórych praktyk tematycznych w powieściach erotycznych naprawdę jest zasługą.
Będąc jednak przy literaturze erotycznej, nie mogę nie skontrastować fenomenalnego "Wolfa" Magdy Mili z poniżającym kobiety koszmarem autorstwa Blanki Lipińskiej, czyli "365 dniami". Ciężko mi to nazwać książką, lecz niestety taką formę owy twór przybrał. Ku mojej rozpaczy, przez wiele miesięcy rządził na listach bestsellerów, a tłumy kobiet zachwycały się... tym, że według głównego bohatera gwałt jest w porządku (autorka opisuje go już na pierwszych stronach jako seks, który facet może odebrać w każdej chwili od każdej kobiety). Chyba... Ciężko zrozumieć ten fenomen, naprawdę.
Ostrej krytyki doczekała się również wydana w marcu 2018 roku "Papierowa księżniczka" Erin Watts, którą - ku zdziwieniu wielu - sama bardzo polubiłam. Owszem, nie jest to literatura wysokich lotów, ale jako powieść guilty pleasure sprawdza się idealnie. Czytałam ja, czytała moja mama - obie byłyśmy zachwycone i bez wahania pochłonęłyśmy dwa kolejne tomy, jak tylko się ukazały na rynku (okazały się już nie tak dobre, ale i tak seria jest bardzo przyjemna, o ile nie wymaga się od niej głębokich morałów).
Z wieloma sprzecznymi opiniami spotkały się trzy inne książki: "Kirke" Madeline Miller, do której zapałałam miłością od pierwszego wejrzenia, a której treść również spełniła wszystkie moje oczekiwania, głównie dzięki nowemu spojrzeniu na mitologię grecką; "Okrutny książę" Holly Black, czyli powieść, której wyczekiwałam na polskim rynku z polecenia Review Junkie, a w efekcie objęłam ją patronatem, gdyż tak zakochałam się w elfim świecie i oryginalności fabuły; oraz "Fallen Crest. Akademia" Tijan, po którą również sięgnęłam z polecenia tej samej blogerki, jednak tutaj boleśnie się rozczarowałam. W ciągu kilku wcześniejszych miesięcy tyle się naczytałam ogromnych pozytywów na temat jej twórczości od różnych osób, że chyba za dużo oczekiwałam, więc nie ma co dziwić się mojemu niesmakowi, gdy finalnie otrzymałam powieść nudną, naiwną i mało logiczną.
Podobnym rozczarowaniem okazała się pozycja, która w teorii miała bawić, a w praktyce okazała się popisem żenady. Mowa o malutkiej książeczce Madame Connasse pt. "Suka śmieje się ostatnia", którą bez wahania odradzam każdemu. Naprawdę wątpię, by poziom humoru, który sobą prezentuje, spodobał się komukolwiek z szarymi komórkami. Chyba że lubicie czuć się zażenowani.
Na szczęście w tym samym okresie wyszły dwie perełki literackie, które zalały moją czytelniczą duszę falą emocji. "Weteran" Katy Regnery (w przeciwieństwie do jej najnowszej książki z ostatnich miesięcy) złamał mi serce i złożył ponownie, wywołał łzy w oczach i zafundował romansowego kaca. "Marzyciel" Laini Taylor natomiast - ku mojemu zaskoczeniu, gdyż spodziewałam się zawodu - oczarował mnie przepięknym światem akcji i warsztatem autorki, co jest o tyle wyjątkowe, że rzadko kiedy aż tak pochłaniają mnie powieści, w których głównym bohaterem jest mężczyzna. Po prostu zazwyczaj nie umiem utożsamić się z postacią innej płci niż moja (no może poza Rhysem i jego kamratami).
A skoro o Rhysie mowa, to nie mogę zapomnieć o pozycji, która książką stricte nie jest, jednak zachwyciła mnie pod każdym możliwym względem - mowa o kolorowankach do serii "Dwór cierni i róż". Znajdziecie tutaj nie tylko wiele ważnych momentów, którym możecie nadać własne barwy, lecz także wiele pięknych cytatów, nawiązujących do tego, co przedstawia obrazek. Ja co i rusz czytam je sobie na głos i zachwycam się tym, co Sarah J. Maas wymyśliła.
Podobnie jest w kolejnymi powieściami Marty Kisiel i Anety Jadowskiej - polskimi autorkami fantastyki, których historie porywają za każdym razem. Nie inaczej było przy lekturze fantastycznej książeczki dla dzieci (i nie tylko) - "Małe Licho i tajemnica Niebożątka" - oraz zbioru opowiadań halloweenowo-świątecznych - "Dynia i jemioła". Obie pozycje bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły, między innymi świetnym humorem, który w moim książkowym słowniku znaleźlibyście na pierwszym miejscu haseł opisujących obie pisarki i ich twórczość.
A tego humoru i napisania ciekawych historii, do których chce się wracać, z pewnością mogą pozazdrościć Jenika Snow i Jordan Marie, autorki "Mikołaja na zamówienie", który nie dość, że był po prostu źle wydany (gigantyczna czcionka, dodatkowe grafiki w środku, a to wszystko, by książeczka nie zamknęła się w 80 stronach, tylko zajęła ich niemal dwa razy tyle), to przede wszystkim jest po prostu fatalnie napisany. Głupota wylewa się ze stron, a brak rozsądku bije po oczach - bohaterów również, skoro "Mikołaj" tak się napalił, że pomylił swoje klientki...
Na szczęście w 2018 roku na polski rynek literatury erotycznej weszła kolejna (jedna z niewielu) autorka, która pokazała, że Polki umieją pisać dobre sceny seksu z wykorzystaniem elementów BDSM, czyli Magda Mila. Po jej pierwszą serię sięgałam z lekką niepewnością - jak się okazało, kompletnie niepotrzebną, gdyż byłam niesamowicie pozytywnie zaskoczona jej warsztatem, a zarazem pikanterią opisów zbliżeń. Jednak to nie jej pierwsze książki zrobiły na mnie największe wrażenie, a premiera z końca listopada - niemal parzący skórę "Wolf", który przy jednocześnie subtelnych i pikantnych "momentach" głównych bohaterów sprawnie wprowadzał w tajniki praktyk BDSM, nie wywołując przy tym zgorszenia - a wierzcie mi, niejedno już z tego nurtu czytałam i omijanie niektórych praktyk tematycznych w powieściach erotycznych naprawdę jest zasługą.
Będąc jednak przy literaturze erotycznej, nie mogę nie skontrastować fenomenalnego "Wolfa" Magdy Mili z poniżającym kobiety koszmarem autorstwa Blanki Lipińskiej, czyli "365 dniami". Ciężko mi to nazwać książką, lecz niestety taką formę owy twór przybrał. Ku mojej rozpaczy, przez wiele miesięcy rządził na listach bestsellerów, a tłumy kobiet zachwycały się... tym, że według głównego bohatera gwałt jest w porządku (autorka opisuje go już na pierwszych stronach jako seks, który facet może odebrać w każdej chwili od każdej kobiety). Chyba... Ciężko zrozumieć ten fenomen, naprawdę.
Ostrej krytyki doczekała się również wydana w marcu 2018 roku "Papierowa księżniczka" Erin Watts, którą - ku zdziwieniu wielu - sama bardzo polubiłam. Owszem, nie jest to literatura wysokich lotów, ale jako powieść guilty pleasure sprawdza się idealnie. Czytałam ja, czytała moja mama - obie byłyśmy zachwycone i bez wahania pochłonęłyśmy dwa kolejne tomy, jak tylko się ukazały na rynku (okazały się już nie tak dobre, ale i tak seria jest bardzo przyjemna, o ile nie wymaga się od niej głębokich morałów).
Z wieloma sprzecznymi opiniami spotkały się trzy inne książki: "Kirke" Madeline Miller, do której zapałałam miłością od pierwszego wejrzenia, a której treść również spełniła wszystkie moje oczekiwania, głównie dzięki nowemu spojrzeniu na mitologię grecką; "Okrutny książę" Holly Black, czyli powieść, której wyczekiwałam na polskim rynku z polecenia Review Junkie, a w efekcie objęłam ją patronatem, gdyż tak zakochałam się w elfim świecie i oryginalności fabuły; oraz "Fallen Crest. Akademia" Tijan, po którą również sięgnęłam z polecenia tej samej blogerki, jednak tutaj boleśnie się rozczarowałam. W ciągu kilku wcześniejszych miesięcy tyle się naczytałam ogromnych pozytywów na temat jej twórczości od różnych osób, że chyba za dużo oczekiwałam, więc nie ma co dziwić się mojemu niesmakowi, gdy finalnie otrzymałam powieść nudną, naiwną i mało logiczną.
Podobnym rozczarowaniem okazała się pozycja, która w teorii miała bawić, a w praktyce okazała się popisem żenady. Mowa o malutkiej książeczce Madame Connasse pt. "Suka śmieje się ostatnia", którą bez wahania odradzam każdemu. Naprawdę wątpię, by poziom humoru, który sobą prezentuje, spodobał się komukolwiek z szarymi komórkami. Chyba że lubicie czuć się zażenowani.
Na szczęście w tym samym okresie wyszły dwie perełki literackie, które zalały moją czytelniczą duszę falą emocji. "Weteran" Katy Regnery (w przeciwieństwie do jej najnowszej książki z ostatnich miesięcy) złamał mi serce i złożył ponownie, wywołał łzy w oczach i zafundował romansowego kaca. "Marzyciel" Laini Taylor natomiast - ku mojemu zaskoczeniu, gdyż spodziewałam się zawodu - oczarował mnie przepięknym światem akcji i warsztatem autorki, co jest o tyle wyjątkowe, że rzadko kiedy aż tak pochłaniają mnie powieści, w których głównym bohaterem jest mężczyzna. Po prostu zazwyczaj nie umiem utożsamić się z postacią innej płci niż moja (no może poza Rhysem i jego kamratami).
A skoro o Rhysie mowa, to nie mogę zapomnieć o pozycji, która książką stricte nie jest, jednak zachwyciła mnie pod każdym możliwym względem - mowa o kolorowankach do serii "Dwór cierni i róż". Znajdziecie tutaj nie tylko wiele ważnych momentów, którym możecie nadać własne barwy, lecz także wiele pięknych cytatów, nawiązujących do tego, co przedstawia obrazek. Ja co i rusz czytam je sobie na głos i zachwycam się tym, co Sarah J. Maas wymyśliła.
Podobnie jest w kolejnymi powieściami Marty Kisiel i Anety Jadowskiej - polskimi autorkami fantastyki, których historie porywają za każdym razem. Nie inaczej było przy lekturze fantastycznej książeczki dla dzieci (i nie tylko) - "Małe Licho i tajemnica Niebożątka" - oraz zbioru opowiadań halloweenowo-świątecznych - "Dynia i jemioła". Obie pozycje bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły, między innymi świetnym humorem, który w moim książkowym słowniku znaleźlibyście na pierwszym miejscu haseł opisujących obie pisarki i ich twórczość.
A tego humoru i napisania ciekawych historii, do których chce się wracać, z pewnością mogą pozazdrościć Jenika Snow i Jordan Marie, autorki "Mikołaja na zamówienie", który nie dość, że był po prostu źle wydany (gigantyczna czcionka, dodatkowe grafiki w środku, a to wszystko, by książeczka nie zamknęła się w 80 stronach, tylko zajęła ich niemal dwa razy tyle), to przede wszystkim jest po prostu fatalnie napisany. Głupota wylewa się ze stron, a brak rozsądku bije po oczach - bohaterów również, skoro "Mikołaj" tak się napalił, że pomylił swoje klientki...
~ * ~
Tak prezentuje się moja rozpiska tytułów, które uznałam za najlepsze lub najgorsze książki 2018 roku. Co Wy byście do niej dopisali?
Również zakochałam się w historii Cindera i Elli i od czasu wydania tych dwóch tomów przeczytałam je już kilkakrotnie ❤ ja do swojej listy dopisałam również cykl Kaci Hadesa Tillie Cole, trzecia część chyba najbardziej podbiła moje serce i wywołała najwięcej emocji. Papierowa ksiezniczkę czytałam i również uwielbiam, nie jest to co prawda literatura wysokich lotów jak sama to idealnie ujęłas, ale jako książka przy której można się zrelaksować nadaje się idealnie. Na wyróżnienie zasługuje w moim przypadku również seria Bad Things Tristan i Danika od R.K.Lilley, czytając poprzednia serię autorki, która podobała mi się ale nie należała do moich ulubionych nie spodziewałam się ze ta kolejna wywoła we mnie aż takie emocje, jest naprawdę warta przeczytania wiec gorąco polecam ��
OdpowiedzUsuńSłyszałaś o kolejnej książce Ashley Poston? Może Czwarta Strona wyda ją jeszcze w tym roku... :)
UsuńKaci Hadesa byli świetny, ale coś mi tam minimalnie zgrzytało. R.K. Lilley też mnie jakoś nie powaliła, ale może za jakiś czas spróbuję do niej podejść raz jeszcze.
Mnie zaskoczyła krytyka w stosunku do "Kirke" - momentami wyglądało to niemal na nagonkę. Rozumiem różnorodność gustów, ale mimo wszystko....dziwne to było.
OdpowiedzUsuńGusty gustami, ale wydaje się, że ludzie nie do końca znają mitologię grecką po prostu :)
UsuńWłaśnie czytam Marzyciela, wiec jeszcze nie mam zdania. Pozostalych nie czytalam, oprócz 365 dni i do tej pory nie umiem sie otrzasnac z zażenowania po tym "dziele".
OdpowiedzUsuńZażenowanie i osłupienie, że ktokolwiek to wydał :o
UsuńŁzy Tess nie przypadły mi do gustu, za to Skradzione laleczki bardzo. 😊
OdpowiedzUsuńPrzy "Łzach Tess" zbyt kontrowersyjna tematyka?
Usuń"Łzy Tess" również czytałam na długo przed wydaniem i bardzo mi się podobała. Dlatego postanowiłam, że odnowię lekturę jak już cała trylogia zostanie wydana, by cieszyć się całą historią na raz.
OdpowiedzUsuń"Cinder i Ella" - uwielbiam! To tak przepiękna opowieść, mimo dużego bólu. Pouczająca i magiczna. Na szczęście mam drugi tom na półce i kwestią czasu jest jak wrócę do tej opowieści.
"Skradzione laleczki", ah co to była za książka. Chociaż główna bohaterka dość irytująca, to na swój sposób potrafiłam jej wybaczyć durne momentami zachowanie. To co przeżyła usprawiedliwiało jej czyny i tok myślenia. Mocna i kontrowersyjna, ale oderwać się od niej nie mogłam.
"Wolf" mam w planach właśnie dzięki tobie. Bardzo dobrze pamiętam twoją recenzję, która skusiła mnie na ten tytuł, choć wcześniej nawet nie zwróciłam na nią uwagi. Muszę więc zapolować na ten tytuł.
"365 dni" - naczytałam się tyle negatywnych recenzji, że podziękuję. Szkoda czasu, nerwów i pieniędzy na to "dzieło". Jak kobieta mogła napisać, że gwałt, brane kobiety bez jej zgody jest czymś na porządku dziennym, czymś w porządku? Nigdy nie zrozumiem co autorka miała w głowie pisząc coś tak poniżającego. A jak sobie pomyślę, że owa "powieść" ma zostać zekranizowana, to ręce mi opadają.. Po co, dlaczego i jak? Kto może chcieć zekranizować coś takiego.. Tragedia co się dzieje z tym światem.
Po rozczarowującym "Srebrnym łabędziu" (a raczej porażki i głupich bohaterach) obawiałam się przed "Papierową księżniczką". Jednak skusiłam się i przepadłam. Jasne, ma wady, nierealne sytuacje i często zachowania bohaterów irytują, to mnie podobała się cała trylogia i wyczekuję kolejnych dwóch części o kolejnym bracie Royal, jak i również dwóch oddzielnych książek autorek.
O "Fallen Crest" też się dużo naczytała, tylko głównie były to opinie negatywne. Mimo, że mam tę książkę na półce, to na razie nie spieszy mi się z czytaniem jej.
"Weteran" mi się również podobał, ale po dłuższym czasie zauważyłam w niej sporo wad. Najnowszą mam zamiar przeczytać niebawem, no i czekam na pozostałe części z serii. Uwielbiam motyw baśni we współczesnych romansidłach.
O "Mikołaju na zamówienie" czytałam, że to porno bez fabuły. Także podziękuję, tym bardziej że nie lubię takich krótkich opowiastek, bo mam wrażenie, że akcja jest przyspieszona do maksimum.
O Boże, to się rozpisałam.. :D Wybacz, ale jak już zaczęłam pisać, to skończyć nie mogłam :D
UsuńHaha, uwielbiam takie rozpisywanie się, można wtedy porządnie rozmawiać :) Zazdroszczę, że Ciebie ostrzeżono przed Fallen Crest.
UsuńZnasz inne serie Pepper Winters? Dla mnie Tess jest najlepsza, ale inne nie są złe :)
Za chiny ludowe takze nie rozumiem fenomenu 365 dni...
OdpowiedzUsuńOby nie powstała ekranizacja...
OdpowiedzUsuń