„Zostawiliście bez zbędnych ludzi ten światOdziedziczyliśmy wasze bezgraniczne podłogi
Te ruiny w urynie zamiast cerkiewnych szat
Wasze mumie są dla nas jak bogi”
Potrzebowałam takiego powrotu do niepokojącego świata po wojnie. Wiem, jak to brzmi, ale… właśnie za to uwielbiam prozę Glukhovsky’ego i jego samego. Za tę umiejętność tworzenia świata, który jest trudny, szary, przepełniony bólem, często ludźmi, którzy zapomnieli, co to znaczy być człowiekiem. Za to, że potrafi mnie w tym świecie zatrzymać. Że mam sny, w których znajduję się w zniszczonej Rosji i próbuję za wszelką cenę przeżyć. Ratuję się przed groźnymi wynaturzeniami, dziećmi postnuklearnej zagłady, czy uciekam przed… czymś, czego wytłumaczenia nie znajduję nawet na końcu książki.
Outpost pozwolił mi wrócić do znanych mi klimatów. Tak jak i w Metrze, poznajemy historię z perspektywy młodego chłopaka, w tym przypadku Jegora. Choć nie tylko. Czytamy też o problemach z punktu widzenia Pałkana – zarządcy placówki w Jarosławiu, przy okazji ojczyma Jegora. Widzimy również świat oczami Michelle, dziewczyny, dla której całym sensem życia ciągle jest Moskwa, za którą tęskni, choć od lat w niej nie była.
Rzeczą mocno charakterystyczną dla tej książki, która nie wszystkim może się spodobać, jest brak typowej akcji. Nie znajdziemy tu wybuchów, pościgów, ratowania świata, walki ze złym złolem (na pewno nie takim typowym złolem) – nie. Gdybym miała wskazać, gdzie coś względnie konkretnego zaczyna się dziać, byłby to koniec książki. Ostatnie, ja wiem, 40-50 stron. Zatem… O czym w sumie czytamy przez te przeszło 300 stron? O życiu. O nieustannej próbie adaptacji do warunków, które w ogóle nie przypominają tych sprzed kolejnej zbrojnej potyczki. Bo nie ma już Rosji. Została Moskwa. I kilka placówek, jak chociażby ta w Jarosławiu. Placówka, która nie jest przesadnie luksusowa, nie jest też najgorszym miejscem na świecie. Niestety, mieszkańcy nie są samowystarczalni. Ziemia w okolicach rzeki i tajemniczego mostu jest skażona, nie potrafi utrzymać plonów, przez co ludność skazana jest na łaskę Moskwy, na dostawy, których jest coraz, coraz mniej. Morale są różne. Jedni klepią zdrowaśki, kolejni piją mętny bimber, nauczycielka próbuje kształcić młode umysły, Jegor pragnie tylko grać na swojej gitarze i założyć zespół, Michelle… Michelle chce do Moskwy, do wielkomiejskiego życia, do działającego Iphone’a i rzeczy pięknych, których w Jarosławiu brakuje. Pałkan natomiast robi wszystko, co w jego żołnierskiej głowie jest z kategorii „słuszne”, by jakoś tych ludzi utrzymać.
Opisane w Outpoście ludzkie, codzienne problemy są tylko z pozoru błahe. Tylko z pozoru „to nic takiego”. Glukhovsky pokazuje nam świat, w którym było wszystko – Internet, samoloty, niemal nieograniczona komunikacja, dobrobyt, luksusy, wygody, a teraz… Mamy garstkę ludzi na swoistym końcu świata, z jednym jedynym działającym telefonem stacjonarnym. Którzy pamiętają, jak to było, gdy chociaż głupi Iphone działał. Jak robił zdjęcia. Jak słuchało się z niego muzyki. Jak nie było ograniczonej przestrzeni i most był po prostu mostem. A teraz most jest miejscem dziwnym, niezrozumiałym, czasem strasznym i zasnutym zieloną, toksyczną mgłą. A ta woda, która kiedyś była po prostu Wołgą, również się zmieniła. Wcześniej Wołga była zwyczajną rzeką, a teraz znad tej wody unoszą się opary, które uniemożliwiają dostrzeżenie czegokolwiek. Rzeka jest żywa – bulgocze, wzdycha, niepokoi i niektórych wręcz do siebie przyzywa. Strach jednak wejść na ten most…
~*~
Przyznam szczerze, że mocno dawkowałam Outpost podczas czytania. Dlaczego? Chciałam się jak najdłużej rozkoszować tym naprawdę ciężkim, smutnym klimatem garstkich samotnych ludzi. Tą Rosją, która już nie była Rosją, tylko mętnym wspomnieniem. Brzmi dziwnie? Może troszkę.
Genialnym jest to, jak świetnie Glukhovsky przedstawił trzy różne perspektywy, dzięki czemu intensywnie przeżywałam emocje targające bohaterami książki. Łatwiej mi było zrozumieć ich rozterki, nadzieje, pragnienia. Autor metodycznie wprowadzał mnie w życie placówki w Jarosławiu, stopniował grozę, która wyzierała od strony mostu. A gdy już myślałam, że rozumiem, co się dzieje, nagły zwrot zrzucał mnie z wygodnego siedzenia. Musiałam wytężyć umysł, by jakoś poskładać do kupy otrzymane informacje, a potem i tak okazywało się, że… moja prawda nie leżała obok tego, czego się dowiadywałam.
Z czystym sumieniem stwierdzam: Oupost jest książką genialną, pełną żywych postaci i obaw o kolejny dzień. Od samego początku wprowadza nas w niepokojący klimat, który, im dalej, tym mocniej wyziera z każdej kolejnej strony. Ja jestem tym wszystkim zachwycona i mam nadzieję, że Wy również docenicie prozę Glukhovsky’ego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Na blogu korzystam z zewnętrznego systemu komentarzy Disqus. Więcej na ten temat znajdziesz w Polityce Prywatności Bloga.